Strażacy doskonale zdają sobie sprawę z ryzyka, które podejmuję w imię bezpieczeństwa mieszkańców gminy, można powiedzieć, że jest ono wpisane w charakterystykę tej profesji. W tym kontekście mogłoby się wydawać, że w razie ciężkiego wypadku, każdy z nich może liczyć na pomoc ze strony kolegów. Niestety, czasami prawda okazuje się bardzo brutalna, o czym boleśnie przekonał się Paweł Polak, ochotnik z jednostki OSP Pątnów.
Paweł Polak nigdy nie stronił od pomocy innym osobom. Właściwie od początku pełnionej służby ochoczo wyjeżdżał na każdą akcję, bez względu na porę dnia czy nocy. Dla strażaka nie liczyło się ryzyko, nad własne bezpieczeństwo przedkładał dobro innych. Nie spodziewał się jednak, że w chwili, kiedy to on będzie potrzebował pomocy, zostanie zdany wyłącznie na własne, poważnie nadszarpnięte siły.
31 sierpnia 2015 roku, do jednostki Ochotniczej Straży Pożarnej w Pątnowie wpływa zgłoszenie o pożarze nasypu kolejowego w Dzietrznikach. Poza strażakami z wieluńskiej komendy, w akcji biorą udział także ochotnicy z ościennej jednostki, a wśród nich – Paweł Polak. Specyficzne ukształtowanie terenu znacząco utrudnia prowadzenie akcji gaśniczej, każdy doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że jeden nieostrożny krok może bardzo wiele kosztować. Pech chciał, że Polak przekonał się o tym na własnej skórze.
– Mam bardzo blisko do strażnicy, więc również pojechałem. Jak dojechaliśmy na miejsce nasyp był cały w płomieniach. Gdy schodziłem z nasypu, nie spadłem, nie zeskoczyłem, przeniosłem ciężar na lewą stronę, z dużym ciśnieniem wody. Doszło do złamania piszczeli, to się nazywa złamanie pilon. Chłopaki z wieluńskiej komendy zabezpieczyli mi nogę, godzinę czasu czekaliśmy na pomoc, w Wieluniu nie było karetki, przyjechała dopiero z Osjakowa. Zawieźli mnie na SOR, noga była już w stanie krytycznym. Prześwietlenie wykazało złamanie kości piszczeli i strzałki. Opatrzyli mnie na miejscu, założyli mi wyciąg. Tak leżałem przez siedem dni – relacjonuje strażak.
Wtedy jeszcze nie było do końca jasne, co tak naprawdę czeka Pawła Polaka. Niebawem miało się okazać, że jego stan zdrowia jest znacznie gorszy, niż początkowo przypuszczano.
– 8 marca była operacja nogi, mam wstawione 15 śrub i dwie płyty tytanowe. W szpitalu leżałem jeszcze siedem dni, później byłem leczony w Warszawie. Wcześniej trafiłem jeszcze do prywatnej kliniki, gdzie lekarz wyznaczył mi rehabilitację, ale okazało się, że było jeszcze za wcześnie. Później zostałem skierowany do doktora Piotra Piekarczyka. Na pierwszej wizycie powiedział mi, że noga jest do amputacji, miałem potężną martwicę – mówi Polak.
Dla młodego mężczyzny te słowa zabrzmiały jak wyrok, wyrok, któremu strażak nie chciał się poddać. Paweł Polak podjął walkę o swoje zdrowie. Lekarz rozpoczął leczenie zastrzykami z kwasem hialuronowym, dalszy etap przewidywał iniekcję krwi z osoczem, w dwutygodniowych odstępach. Ośmiomiesięczna kuracja kosztowała 15 tysięcy złotych, które strażak musiał wyłożyć z własnej kieszeni. Ówczesna umowa, którą gmina zawarła z ubezpieczycielem, przewidywała zwrot jedynie dziesięciu procent kosztów leczenia. Zrozpaczony strażak postanowił poprosić o pomoc swoich kolegów z OSP Pątnów.
– Z ubezpieczenia dostałem jedynie tysiąc złotych, podczas gdy koszt leczenia wyniósł mnie 15 tysięcy złotych – stwierdza Polak.
Nie ulega wątpliwości, że warunki ówczesnego ubezpieczenia nie były korzystne dla strażaków, czego najlepszym przykładem jest właśnie Paweł Polak. Śmiesznie niska kwota pokryła ledwie niewielką część kosztów, które zostały przeznaczone na leczenie złamanej nogi. W takiej sytuacji wydaje się, że jednostka OSP powinna zaoferować pomoc, organizując zbiórkę pieniędzy na leczenie rannego kolegi, to typowa praktyka, realizowana w całym kraju. Postawa strażaków z Pątnowa była jednak dla Polaka ogromnym zaskoczeniem. Jak wynika z jego relacji, straż w Pątnowie całkowicie odsunęła się od tej sprawy, zostawiając kolegę samemu sobie.
– Nikt mi nie pomógł, nawet prezes OSP nie chciał się ze mną skontaktować, gdzie ja do niego dzwoniłem, pisałem SMS-y i maile – stwierdza Polak.
Naczelnik Ochotniczej Straży Pożarnej z Pątnowa nie ma jednak sobie nic do zarzucenia. Grzegorz Pietrzyński twierdzi, że nie wiedział o komplikacjach, które niemal posłały Polaka na wózek inwalidzki.
– Jest ubezpieczenie z Urzędu Gminy, każdy strażak jest ubezpieczony. Ile mogliśmy, tyle odwiedzaliśmy Pawła, gdy był tutaj w szpitalu. Nagle udał się do Warszawy i kontakt się uciął. Nie wiedzieliśmy, co się z nim dzieje, gdyby był na miejscu, na pewno coś takiego byłoby zorganizowane – stwierdza Pietrzyński.
Potwierdza to Piotr Pawlak, prezes jednostki w Pątnowie.
– Zaopiekowaliśmy się Pawłem na tyle, na ile mogliśmy. Utrzymywaliśmy kontakt dokąd był na miejscu, później się urwał. Dzwoniłem do niego dwa razy, nie odbierał, nie oddzwonił, więc później już nie próbowałem. Nie wiedzieliśmy nic o martwicy – stwierdza Pawlak.
Innego zdania jest poszkodowany strażak. Z relacji Polaka wynika, że wielokrotnie prosił kolegów o pomoc.
– Ja dzwoniłem i informowałem ich, o tym, co się dzieje z moją nogą. Wiedzieli, że przyjmuję zastrzyki, z których każdy kosztował 340 złotych. Prezes OSP nawet nie odbierał ode mnie telefonów, rozmawiał ze mną tylko Grzegorz Piestrzyński. Dzwoniłem, informowałem, ale oni mieli to gdzieś – podnosi z nieskrywanym wzburzeniem.

Przedstawiciele OSP Pątnów twierdzą, że dla kolegi zrobili wszystko, co tylko mogli, innego zdania jest Paweł Polak
– Jak Grzegorz Pietrzyński odebrał telefon, powiedział tylko „no ale Paweł, straż nie ma pieniędzy, żeby Ci pomóc”. Próbowałem kontaktować się też z prezesem, prosiłem o pomoc, ale nawet się do mnie nie odezwał, jakbym umarł – kontynuuje.
W całej sprawie dość zaskakująca może wydawać się też bierność włodarza gminy, jednak Jacek Olczyk twierdzi, że informację, na temat stanu strażaka, otrzymał od behapowca oraz komendanta gminnego tuż po wypadku, natomiast od samego poszkodowanego, dopiero kilkanaście miesięcy po fatalnym wypadku.
– Dowiedziałem się o skali obrażeń od pana Pawła mniej więcej pięć tygodni temu, gdy podczas przyjazdu z Warszawy odwiedził mnie w Urzędzie Gminy. Wcześniej byłem poinformowany o wypadku przez osobę, która zajmuje się bezpieczeństwem BHP. Dość szczegółowo o przebiegu wypadku opowiadał mi także komendant gminny i że pan Paweł Polak leży w szpitalu i ma złamanie otwarte nogi. Osoba, która w gminie zajmuje się bezpieczeństwem BHP, odwiedzała pana Pawła w szpitalu i zajmowała się od A do Z jego sprawą – twierdzi Olczyk.
Jak informuje wójt, do Urzędu Gminy nie wpłynęła też żadna oficjalna prośba czy choćby nieoficjalny pomysł o organizację zbiórki na pokrycie kosztów leczenia strażaka.
– Nie miałem sygnału od żadnej ze stron, żeby taką zbiórkę zorganizować i że w ogóle jest taka potrzeba – informuje włodarz.
Wygląda zatem na to, że zbiórka rzeczywiście byłaby możliwa, jeżeli komunikacja na linii wójt – OSP działałaby sprawniej. Zupełnie inną kwestią jest wyposażenie jednostki, które, choć zgodne z ustawowymi wytycznymi, zdaniem Polaka jest niekompletne. Strażak twierdzi, że gumowe obuwie ochronne nie zapewnia należytej stabilizacji stawu skokowego, a jego przydatność na terenach trawiastych jest znikoma. Dużo lepiej sprawdziłoby się skórzane obuwie, którego jednostka wówczas nie miała na wyposażeniu.
Faktem jest, że jeden krok na zawsze zmienił życie strażaka. Złamana noga nigdy nie odzyska już dawnej sprawności, natomiast zaufanie, którym Polak darzył kolegów z jednostki, zostało bezpowrotnie pogrzebane. Ryzyko jest nieodłączną częścią tej pracy, wydaje się jednak, że powinno być ono równoważone przez solidarność, panującą wśród strażaków. Historia Pawła Polaka pokazuje, że nie zawsze można liczyć na lojalność, nie wspominając o zwykłej, koleżeńskiej uprzejmości.
fot./ Paweł Polak, Artur Białek (2)