Quantcast
Channel: KULISY POWIATU
Viewing all 7000 articles
Browse latest View live

Ten wypadek miał być tajemnicą!?

$
0
0

Jest wtorek, 20 września, kilka minut po godzinie 11. na terenie przetwórni w Zalesiakach dochodzi do poważnego wypadku. Poparzonego mężczyznę spod ośrodka zdrowia w Działoszynie odbiera helikopter i przetransportowuje do szpitala w Siemianowicach Śląskich. Policja i inspekcja pracy o zdarzeniu dowiadują się dopiero następnego dnia… od dziennikarzy.


Policji nie poinformowano
We wtorek, 20 września, w jednym z zakładów doszło do wypadku podczas pracy. Ile osób ucierpiało w jego wyniku? Ludzie mówią, że trzy, właściciele zakładu, że jedna.
Dzień po zdarzeniu Mieczysław Botór, rzecznik prasowy KPP w Pajęcznie, nic nie wie o zaistniałym wypadku. O sprawie dowiaduje się od dziennikarzy. Dopiero w czwartek policji udaje się coś ustalić. Pewne są przyczyny i skutki wypadku, przynajmniej dla młodego pracownika z Ukrainy.
– 19-latek doznał oparzeń ręki i nogi – informuje Mieczysław Botór. – Doszło do tego podczas prac związanych z zalewaniem słoików. Pojemnik z zalewą o temperaturze kilkudziesięciu stopni wywrócił się i poparzył pracownika. Wiem na pewno, że była to zalewa octowa. Helikopter ratowniczy lądował tuż przed ośrodkiem zdrowia w Działoszynie. Pacjent został zabrany do szpitala w Siemianowicach Śląskich – relacjonuje rzecznik policji.
– Trafił do nas mężczyzna z poparzeniami z zakładu w Zalesiakach – informuje Justyna Glik, rzecznik prasowy SP ZOZ Centrum Leczenia Oparzeń w Siemianowicach Śląskich. – Jest hospitalizowany. Nie jest obywatelem Polski. Mężczyzna nie wyraża zgody na udzielania informacji o swoim stanie zdrowia – ucina Glik.

Sporna liczba poszkodowanych
Mieszkańcy Zalesiaków twierdzą jednak, że poszkodowanych było więcej. Wśród nich wymieniają jeszcze jednego Ukraińca i mieszkankę Ładzina pod Pajęcznem.
– Wiem, że w wypadku został poparzony Ukrainiec i kobieta z naszych okolic i jeszcze ktoś – mówi informatorka, nazwisko znane redakcji. – Jego zabrał helikopter, a ona jest w szpitalu w Wieluniu. Ogólnie zakład nie ma najlepszych opinii. Płacą grosze. Za to przyjmują każdego, nawet bez podpisywania umów.
Rzeczywiście tego samego dnia do wieluńskiego szpitala trafia Anna M. z Ładzina, z rozległymi poparzeniami ciała.
– Trafiła do nas kobieta z poparzeniami twarzy, kończyn górnych, tułowia – informuje Mateusz Grabicki, zastępca dyrektora ds. lecznictwa SP ZOZ w Wieluniu. – Nie dostaliśmy informacji, że została poparzona w wyniku wypadku przy pracy.
– Poparzyłam się w domu, ogórki kładłam w słoiki – twierdzi poszkodowana kobieta. – Niosłam zalewę, poślizgnęłam się i poparzyłam. Cała oblałam się zalewą. No i co zrobić? Zadzwoniłam po kuzynkę, przyjechała i zawiozła mnie na pogotowie do Pajęczna, a stamtąd karetką do Wielunia. Ludzie gadają głupoty, że w pracy w Zalesiakach. Nie pracowałam tam nigdy, jestem na gospodarstwie – zapewnia pacjentka wieluńskiego szpitala, tuż po ponad godzinnej zmianie opatrunków.
Co innego mówią jej sąsiedzi, którzy są zgodni, co do tego, że miała pracować w firmie należącej do jej rodziny w Zalesiakach. Mieszkańcy Ładzina nie mają wątpliwości, że do wypadku doszło właśnie tam.
– Niedawno poszła pracować do zakładu w Zalesiakach – mówi jeden z mieszkańców małej wsi pod Pajęcznem, nazwisko znane redakcji. – Musiała sobie kobieta dorobić. Skąd miała wziąć? Zmarł jej mąż, a syn dopiero co poszedł do pracy. Ona jest rodziną z właścicielami zakładu. Dokładnie to właścicielka jest jej siostrzenicą. Sąsiadka odwiedziła ją wczoraj w szpitalu. Mówi, że mocno jest poparzona. To dobra kobieta. Nie przyjechała tu nawet po pracy, tylko prosto do szpitala ją zawieźli. Oficjalnie na pewno nie była zatrudniona. W domu to się nie stało na pewno, ale tacy są przetwórniarze. Oni tam wiedzą co zrobić. Najlepiej, żeby ludzie robili do oporu, a potem umyć ręce – stwierdza.
O tym, że pracuje w przetwórni w Zalesiakach wiedziało ”pół wsi”. Tę informację potwierdza takża sołtys.
– Nie wiem jak długo tam pracowała – mówi Zygmunt Gajewski, sołtys Ładzina. – Była ostatnio płacić podatek i mówiła, że czasami bierze sobie dzień wolny. Nie wiem dokładnie przy czym tam pracuje, powiedziała tylko, że w Zalesiakach. To nawet jakaś rodzina z właścicielami. Nie mogę powiedzieć czy była tam ubezpieczona, bo nie wiem. Naprawdę nieszczęście ją spotkało. To dobra kobieta. Ciągle gdzieś pracowała dorywczo, żeby utrzymać rodzinę. Zawsze podatki płaciła na czas. Nigdy nie było z nią problemów – podkreśla sołtys.
Również sąsiadka Anny M. jest przekonana, że do poparzenia musiało dojść w zakładzie pracy.
– Ona po tym poparzeniu od razu z zakładu do szpitala trafiła – mówi kobieta. – Bardzo mocno jest poparzona.
Syn poszkodowanej kobiety nie chce udzielać jakichkolwiek informacji. Niechętnie rozmawia z dziennikarzami.
– Pana mama twierdzi, że do poparzenia doszło w domu. Pan wie, że tak nie było?
– Mama jest dorosła – stwierdza. – Sama decyduje co i komu mówi.

”Szefostwa nie ma” dla dziennikarzy
W czwartek, 22 września, dziennikarze ”Kulis Powiatu”, aby zweryfikować informacje o zajściu, odwiedzają siedzibę przetwórni w Zalesiakach. Napotkany przed biurowcem mężczyzna wskazuje im drogę do gabinetu właściciela, twierdząc, że ten jest na piętrze. Na miejscu panie z sekretariatu podają jednak, że ”szefostwa nie ma”.
– My wydamy wam oficjalne oświadczenie jutro. Łącznie z opinią lekarza. My się od tego nie migamy. Chcemy przesłać wam pełną opinie – zapewnia dziennikarzy jedna z kobiet, pracująca w sekretariacie.
W piątek redakcja nie otrzymuje jednak żadnej informacji. Mija weekend, odpowiedzi od zakładu w dalszym ciągu nie ma.
W poniedziałek dziennikarze ponownie odwiedzają zakład z nadzieją, że ktoś z nimi porozmawia, wyjaśni sytuację, poda oficjalną wersję zdarzeń oraz odpowie na wiele pytań, które pojawiły się w czasie zbierania materiału. Niestety ”szefostwa nadal nie ma”.
– Chcemy rozmawiać z właścicielem zakładu.
– Ale o co chodzi?
– Chodzi o wypadek, który miał miejsce w zakładzie. To poważna sprawa. Powinniśmy porozmawiać z kimś z zarządu.
– Jaka poważna sprawa? – pyta starsza kobieta z sekretariatu, machając ręką i przechylając głowę.
Przechodzi do pokoju obok i razem z młodym mężczyzną ustają, że szefa nie ma. – Niech idą na policję, tam są złożone zeznania, niech tam pytają – podpowiada jej mężczyzna. Potem on wychodzi jeszcze do dziennikarzy i wykrzykuje, że wie o tym, że węszą, że łazią po wsi, że dopytują…
– Napiszcie, że nie chcemy udzielać informacji i tyle – rzuca na pożegnanie.

PIP nic nie może bez zgłoszenia
Państowa Inspekcja Pracy o wypadku w zakładzie w Zalesiakach dowiaduje się od dziennikarzy. Jednak to, że właściciel o tym nie zgłosił tej instytucji, nie znaczy, że złamał prawo.
– Obowiązek zgłoszenia wypadku do Państwowej Inspekcji Pracy dotyczy tylko sytuacji, jeżeli wypadkowi ciężkiemu, zbiorowemu lub śmiertelnemu ulegnie osoba zatrudniona na podstawie umowy o pracę – informuje starszy inspektor pracy specjalista Kamil Kałużny z Okręgowego Inspektoratu Pracy w Łodzi. – Przedsiębiorca nie musi nas zawiadamiać, gdy osoba poszkodowana w wypadku była zatrudniona na podstawie umów cywilnoprawnych. Jeżeli osoba pracowała nielegalnie, sama powinna napisać skargę i wtedy dopiero zaczynamy czynności wyjaśniające. Jeżeli poszkodowana, leżąca w szpitalu kobieta nie chce wnieść tej skargi, to my nie możemy nic zrobić – tłumaczy.
Okazuje się, że w zakładzie były liczne kontrole, które wykazały nieprawidłowości, ale w zakresie legalności zatrudnienia wszystko było w porządku.
Jedna z kontroli wykazała nieznajomość zasad BHP. Stwierdzono, że w zakładzie nie przestrzega się ustalonych prawem czasokresów prowadzenia okresowego BHP dla pracowników zatrudnionych na stanowiskach robotniczych i brakuje środków ochrony indywidualnej, niezbędnych do stosowania, podczas kontaktu z produktami chemicznymi niebezpiecznymi.
– W zakładzie nie opracowano programów szkoleń z dziedziny bezpieczeństwa i higieny pracy, tj. szkolenia wstępnego – instruktażu stanowiskowego oraz szkolenia okresowego dla poszczególnych grup stanowisk – mówi Kałużny, dodając, że każda z osób poszkodowanych ma prawo złożyć skargę do Państwowej Inspekcji Pracy Okręgowego Inspektoratu Pracy w Łodzi Oddziału w Sieradzu z prośbą o wyjaśnienie sprawy, czyli kontrolę u przedsiębiorcy.

***
Z niedowierzaniem słuchaliśmy opowieści o praktykach, stosowanych w jednym z zakładów w Zalesiakach. O tym, że płacą grosze, że źle traktują pracowników, że pracuje się bez umowy… To wszystko przecież mogą być wyolbrzymione oskarżenia. Jednak trudno dać wiarę, że w tym samym czasie dochodzi do dwóch tożsamych wypadków, w których poszkodowani doznają rozległych oparzeń ciała, w wyniku oblania gorącą zalewą do ogórków. Rozwiać wątpliwości mogłaby tylko merytoryczna rozmowa z właścicielem zakładu, ale ten jej nie chce. Dlaczego? Nie wiemy. Wiemy jednak, że brak odpowiedzi, to też odpowiedź.

Sławomir Rajch
Izabela Kuźnik

fot.: Grażyna Kita


Wójt świadomie naruszył prawo

$
0
0

Mimo, że to rada gminy powinna podjąć uchwałę o zaciągnięciu pożyczki, wójt podpisał umowę prawie tydzień wcześniej. Krzysztof Bednarek nie kryje, że prawo naruszył i to świadomie. Jak wyjaśnia, zrobił to dla dobra ogółu

Kontrola przeprowadzona w gminie Wierzchlas przez Regionalną Izbę Obrachunkową wykazała szereg nieprawidłowości. Podobne kontrole przeszły na przykład gminy Sulmierzyce, czy Osjaków. W każdym przypadku RIO miała uwagi. Po skontrolowaniu Sulmierzyc izba skierowała do włodarza sześć wniosków pokontrolnych. Wójt Osjakowa otrzymał ich 11. W przypadku gminy Wierzchlas takich wniosków było aż 46. Wójt Krzysztof Bednarek zaznacza jednak, że gmina przeprowadzała w czasie, za który była kontrolowana, ogromną inwestycję, stąd też pojawiło się sporo błędów.

Gmina, jak zapewnia włodarz cały czas dostosowuje się do zaleceń RIO.

– Trzech inspektorów było od 20 kwietnia do trzeciego czerwca. Okres objęty kontrolą to 2014 i 2015 rok. Ta sprawa jeszcze nie jest zakończona. Cały czas robimy jakieś korekty. Niektóre rzeczy można było zrobić podczas kontroli, niektóre robimy po kontroli, a niektóre będzie można wprowadzić dopiero w przyszłym roku budżetowym dlatego, że pewne sprawy były już zamknięte w tym roku – wyjaśnia Krzysztof Bednarek.

Regionalna Izba Obrachunkowa dopatrzyła się szeregu drobnych błędów. Jednym z nich było wystawienie przez gminę dwóch faktur VAT na czynności związane z dostarczeniem wody do oczyszczalni w Krzeczowie. Jak wskazuje RIO, oczyszczalnia jest własnością gminy, a świadczeń dokonywanych na własne cele nie należy traktować jak usługi. Jak podnosi izba, aby można było mówić o świadczeniu usług niezbędny jest konsument, którego w tym przypadku zwyczajnie nie ma. Dostarczenie wody jest więc czynnością wewnętrzną niepodlegającą opodatkowaniu podatkiem VAT, nie zaś sprzedażą wody.
– – Błąd w sztuce. Osoba obsługująca wodociągi wystawiała faktury watowskie niepotrzebnie. Natychmiast skorygowaliśmy to i teraz faktury są wystawiane bez VAT-u – wyjaśnia sprawę Bednarek.

Wśród błędów i nieprawidłowości znalazł się jednak jeden poważniejszy problem dotyczący przeprowadzanej wówczas inwestycji w postaci kanalizacji Kraszkowic. Zgodnie z ustawą o samorządzie gminnym, podejmowanie uchwał w sprawach majątkowych gminy przekraczających zakres zwykłego zarządu, dotyczących zaciągania długoterminowych pożyczek i kredytów, należy do wyłącznej właściwości rady gminy. Mówiąc prościej rada musi podjąć stosowną uchwałę, żeby istniała możliwość zaciągnięcia takiej pożyczki.

W gminie Wierzchlas stało się jednak inaczej. 24 grudnia 2014 roku gmina zaciągnęła pożyczkę na dofinansowanie budowy kanalizacji sanitarnej w Kraszkowicach. Stosownej uchwały rady jednak wówczas nie było. Radni podjęli ją niemal tydzień po fakcie 30 grudnia. To z kolei, jak wskazuje RIO narusza art. 18 ust. 2 pkt 9 lit. c ustawy o samorządzie gminnym.

Wójt gminy Wierzchlas nie zaprzecza, że prawo zostało naruszone. Co więcej włodarz był w pełni świadom tego, że umowa nie powinna zostac podpisana bez uchwały rady. Jak jednak wyjaśnia, przyświecał mu wyższy cel.

– Musieliśmy to zrobić, żeby nie stracić ogromnych pieniędzy z dotacji. Księgowa była zmuszona niejako przeze mnie, a ja byłem zmuszony przez sytuację – mówi Krzysztof Bednarek.

Póki co jedyną konsekwencją podpisania umowy bez wcześniejszej zgody rady jest wniosek pokontrolny RIO. Niewykluczone jednak, że na tym się nie skończy, czego wójt gminy Wierzchlas jest świadom. Niezależnie jednak od konsekwencji uważa, że była to decyzja słuszna.

– Gra była warta świeczki mimo że mogę ponieść jeszcze jakieś konsekwencje z tego tytułu. Nie mogłem pozwolić sobie na to, żeby zawaliło mi się wszystko, cała inwestycja – mówi Bednarek.

Wójt zapewnia także, że radni nie mają do niego żadnych pretensji.

– Byłem w sytuacji bez wyjścia, oni to rozumieją – mówi.

Krzysztof Bednarek zapewnia także, że radni wiedzieli o tym, że umowa zostanie podpisana wcześniej.

Nie bez wpływu na takie rozstrzygnięcie problemu miał czas, w którym umowa była zawierana. Terminy goniły, a na zwołanie sesji potrzeba tygodnia. Chyba, że mówimy o sesji nadzwyczajnej. Tu jednak rodzi się kolejny problem. Kto przyjdzie na sesję nadzwyczajną w Wigilię Bożego Narodzenia?

Co do tego, że prawo naruszone zostało wątpliwości nie ma. Sam wójt zresztą tego nie kryje. Kanalizacja Kraszkowic była natomiast bardzo dużą, a przez to i drogą inwestycją. Takich zadań natomiast bez dofinansowania wykonać nie sposób. Władze nie mogły więc pozwolić sobie, żeby uciekły im jakiekolwiek środki. Czy można było rozwiązać problem zgodnie z prawem? Być może. Jeżeli natomiast włodarze będą naruszać przepisy tylko w taki sposób, to nie tylko radni pretensji mieć nie będą. Na tym naruszeniu bowiem nikt nie ucierpiał, a kanalizacja jest już wykonana.

fot. Marcin Stadnicki

Ścieki idą do rzeki?

$
0
0

Od ośmiu lat walczy o zanieczyszczany jego zdaniem strumyk. Bezskutecznie. Prosi o pomoc władze gminy, policję, prokuraturę. Wszyscy odmawiają lub twierdzą, że nic złego się nie dzieje. Zygmunt Leszczyński jednak się nie poddaje i zapowiada, że o środowisko będzie  walczył. – Przysięgałem tym rybom, tej przyrodzie, że będę to ciągnął do końca – mówi

Pochodzi spod Działoszyna. Do Pajęczna wprowadził się w 1992 roku. Jak mówi, skłoniło go do tego piękno przyrody, którą kochał od najmłodszych lat. Jak wspomina Zygmunt Leszczyński, dom, który kupił w Pajęcznie nie był w najlepszym stanie. Budynek wprost nazywa „ruderą”, jednak nie mógł się oprzeć, aby właśnie tu zamieszkać.
–  Ja tą ruderę między innymi dlatego przepłaciłem. Ze względu na strumień, bo mi się bardzo podobał – mówi. Nad podobnym strumieniem spędzał dzieciństwo.

W latach 90-tych wszystko było w jak najlepszym porządku. Zygmunt Leszczyński mógł swobodnie obcować z ukochana przez siebie przyrodą. Od lat jest emerytem, więc czasu, który może spędzić z naturą ma teraz znacznie więcej niż w latach kiedy pracował. Wspominając początki swojego pobytu w Pajęcznie przede wszystkim mówi o roślinności i zwierzętach, które żyły w okolicy strumyka. To właśnie tutaj po raz pierwszy miał okazję zobaczyć jeden z gatunków ptaka, którym był zachwycony, ale zwierząt było więcej.
– Tu u mnie nawet były piżmaki, też wszystko zdechło. Zimorodek, którego ja zawsze chciałem zobaczyć. Piękny niebieski ptak o bardzo intensywnych kolorach, który się żywi tylko rybami. Pierwszy raz go tutaj widziałem. Były małe rybki. Nazywają się Słonecznice. Zimorodek się żywił właśnie tym. Ogromna ilość żab tu była. Kijanek wiosną było straszliwie dużo. Znikło to wszystko – mówi z żalem.

Zygmunt Leszczyński nie nacieszył się przyrodą tak długo, jakby tego sobie życzył. W 2008 roku jego ukochana flora i fauna zaczęła umierać. Mieszkaniec Pajęczna natomiast rozpoczął walkę z zakładem zajmującym się przetwórstwem owocowo – warzywnym, który obarcza winą za zaistniałą sytuację.
– Jest podłączony do oczyszczalni, ale omija sobie. Osiem lat temu puścił wszystkie ścieki. Był taki smród, że się nie dało wytrzymać – wspomina i twierdzi, że z zakładu do strumyka wędrują chemikalia, które skutecznie zatruwają środowisko.

Pan Zygmunt zaczął szukać pomocy. Sprawą próbował zainteresować wszystkie możliwe instytucje. Zwracał się do władz gminy, inspekcji ochrony środowiska, policji, prokuratury i sądu. Póki co bezskutecznie.

Dla jednych strumyk, dla innych rów

Dla urzędników strumyk, którego pięknem przed laty zachwycał się mieszkaniec Pajęczna wcale nie jest strumykiem.
– Oni tu ciągle piszą, że to jest rów melioracyjny, który odpływu nie ma tylko wsiąka w ziemię – mówi Leszczyński i zupełnie nie zgadza się z takim jego zakwalifikowaniem podkreślając, że strumyk powstał tysiące lat temu, kiedy całą okolice ukształtował cofający się lodowiec.
– Ja ten strumień poprzednio liczyłem na 30 tysięcy lat. Jak się cofnął drugi lodowiec. To jest takie sporne. Cała piękna dolina wyrobiona jest przez ten lodowiec i przez ten strumień wody 20 tysięcy lat temu – przekonuje mieszkaniec Pajęczna, na urzędnikach jednak najwyraźniej nie robi to wrażenia.

Przedsiębiorca, którego Zygmunt Leszczyński obarcza winą za zniszczenie pięknej przyrody w okolicy zapewnia, że wszystko odbywa się zgodnie z prawem. Podkreśla, że przechodził już wiele kontroli, które nie wykazały nieprawidłowości i nie ma sobie nic do zarzucenia.
– Każdą następną kontrolę zapraszam – mówi.

O sprawę zapytaliśmy w zakładzie komunalnym w Pajęcznie. Dyrektor zakładu przyznaje, że temat jest mu znany, rozmowę jednak szybko ucina.
– Ścieki naturalne i wody opadowe nie są po stronie zakładu – mówi i dodaje, żeby „konkretne” zapytania kierować na piśmie.

Walczący o strumyk Zygmunt Leszczyński natomiast nigdy nie twierdził, że problemem są wody opadowe. Jego zdaniem w strumyku lądują ścieki przemysłowe, bo tak wychodzi taniej.
– Przecież gdyby to szło na oczyszczalnię, to są pieniądze dla zakładu. Te pieniądze im przelatują koło nosa, a oni nic nie robią – mówi.

Leszczyński nie po raz pierwszy poszukał pomocy u radnych rady miejskiej pojawiając się na ostatniej sesji. To jednak również nie odniosło żadnego skutku. Mieszkaniec Pajęczna nie zamierza się jednak poddać. W braku reakcji ze strony wszelkich urzędów i instytucji dopatruje się nawet działań korupcyjnych. Mimo, że w swojej walce do tej pory był sam zapowiada, że się nie podda.

Odpuścić nie zamierza

– Nie przepuszczę. Przysięgałem tym rybom, tej przyrodzie, że będę to ciągnął do końca. Mnie nikt nie zastraszy. Nawet, jakby mnie ktoś śmiercią straszył. Ja już swoje przeżyłem – mówi Zygmunt Leszczyński.
I jak zapowiada, tak robi. Tym razem pomocy szuka wśród sąsiadów. Zbiera podpisy i spodziewa się, że poprze go większość osób mieszkających w okolicy strumyka, który stał się dla urzędników rowem melioracyjnym.
Leszczyński nie wierzy w zapewnienia przedsiębiorcy, który twierdzi, że wszystko robi zgodnie z prawem.
– Jak ja tu przyjechałem 24 lata temu, to był czyściutki strumień. Pomimo, że tam gdzieś gospodarstwa były, miały szamba i coś tam trochę dochodziło, ale to nie przeszkadzało – wspomina.

Razem z Zygmuntem Leszczyńskim wybraliśmy się w miejsce, gdzie do strumyka mają spływać ścieki, a zdaniem przedsiębiorcy, czy zakładu komunalnego wody opadowe. Istotnie z ziemi wystaje sporych rozmiarów rura, z której mimo słonecznego dnia płynie woda. Przykrego zapachu, o którym mówił mieszkaniec Pajęczna w tym dniu nie da się wyczuć, jednak Leszczyński zapewnia, że nie zawsze tak jest.
– Nie raz śmierdzi tak, że w zakładzie komunalnym zamykają okna – mówi.

Słowa Zygmunta Leszczyńskiego, przynajmniej w części potwierdził już Wojewódzki Inspektorat Ochrony Środowiska. Sieradzka delegatura inspektoratu dokonała lustracji rowu, do którego odprowadzane są wody opadowe z zakładu. Inspektorat ustalił, że przedsiębiorca może zgodnie z prawem odprowadzać oczyszczone ścieki opadowe na podstawie pozwolenia wodnoprawnego.
Lustracja, wbrew zapewnieniom właściciela zakładu, że żadna kontrola nie wykazała nieprawidłowości, wskazuje pewne uchybienia.
Inspektorat stwierdził między, że odprowadzane były ścieki o silnym organicznym zapachu. Próbki wody zostały pobrane do badań. Te natomiast wykazały znaczne zanieczyszczenie wody powyżej wylotu wód opadowych. Według inspektoratu istniała możliwość, że do odbiornika odprowadzane są także ścieki socjalno-bytowe.

Badania wykonane zostały w 2010 roku, jednak zdaniem Zygmunta Leszczyńskiego do tej pory niewiele się zmieniło.

fot. Marcin Stadnicki

W oczekiwaniu na „niedaleką przyszłość”

$
0
0

Dzieci jadące do szkoły w Siemkowicach nie mieszczą się na chodniku czekając na autobus. Zdaniem jednego z radnych miejsce odbioru uczniów nie jest bezpieczne. Tymczasem mieszkańcy czekają na otwarcie obiecanej świetlicy. Na razie konkretów jednak brak

Szkoła podstawowa w Ożegowie, z zamknięciem której mieszkańcy się nie godzą, już nie funkcjonuje. Póki co nie funkcjonuje również świetlica, która miała powstać w miejscu dotychczasowej placówki oświatowej, pojawiły się natomiast problemy związane z dowozem dzieci do szkoły w Siemkowicach. O przyszłość obiektu szkolnego dopytywał radny Andrzej Zgorzelak.

– Ja mam pytanie do pani wójt, bo pani wójt powiedziała, że budynek w Ożegowie po szkole jest już przystosowany pod świetlicę tak? Chciałbym się dowiedzieć od kiedy będzie dostępna ta świetlica dla mieszkańców, kto tam będzie gospodarzem i kto będzie dbał o ten plac? Prace gospodarcze kto będzie tam przeprowadzał? Bo do tej pory robiła to rada rodziców – pytał radny z Ożegowa.

Teraz rada rodziców nie będzie już opiekować się szkołą i terenem wokół niej, bo szkoła już nie istnieje. Radny co prawda od razu otrzymał odpowiedź, konkretów jednak brak. Póki co nie wiadomo kto będzie odpowiadał za świetlicę i kiedy zostanie ona faktycznie otwarta.

– W tej chwili przeprowadzamy inwentaryzację dlatego, że do tej pory funkcjonowała tam szkoła podstawowa, a w tym momencie świetlica, więc my musimy dokonać zgłoszenia w starostwie powiatowym w wydziale budownictwa zmianę użytkowania, a do zmiany musimy przygotować całą procedurę – wyjaśniała wójt Zofia Kotynia – To troszeczkę potrwa, ale myślę, że w niedługiej przyszłości będzie ten problem załatwiony. Wiadomo, że jeśli świetlica, to musi być statut, musi być jakiś regulamin funkcjonowania, także to przyszłość. Przyszłość niedaleka.

Szkoła w Ożegowie była najmniejszą placówką na terenie gminy pod względem liczebności dzieci. Nie oznacza to jednak, że uczniów, którzy muszą teraz dojeżdżać do Siemkowic jest mało. Tu pojawia się kolejny problem, na który podczas obrad rady uwagę zwrócił Zgorzelak. Dzieci, jak mówił radny, nie mieszczą się na chodniku czekając na autobus. To natomiast rodzi pytanie o bezpieczeństwo uczniów.

– Chciałbym złożyć wniosek do pani wójt, aby w Ożegowie zrobić jeszcze jedno miejsce odbioru dzieci, które dojeżdżają do szkoły w Siemkowicach. To miejsce w tej chwili co jest w centrum Ożegowa przy przystanku, tam jest bardzo mało miejsca. Tych dzieci jest dość dużo. Jeszcze jak są opiekunowie, oni się nie mieszczą po prostu na tym wąskim chodniku, gdzie nie ma nawet zabezpieczenia barierką, czy coś, co by chroniło te dzieci, więc wnioskuję, aby zrobić jeszcze jedno miejsce przy szkole w Ożegowie dlatego, że tam jest parking. Niewielki, ale jest, a rodzice, którzy dowożą te dzieci mogą nawet zaparkować samochód. W tym miejscu, gdzie dzieci teraz są zabierane nie ma tego miejsca – nakreślał problem radny.

Wójt zapewnia, że tematem się zajmie po dokonaniu odpowiednich uzgodnień między innymi z opiekunami. Jak gmina poradzi sobie z problemem i kiedy mieszkańcy Ożegowa będą mogli cieszyć się z otwarcia świetlicy. Na te pytania odpowie „niedaleka przyszłość”.

Mieszkańcy do końca bronili swojej szkoły. Ta została zamknięta i nie wiadomo kiedy w jej miejscu powstanie świetlica

Mieszkańcy do końca bronili swojej szkoły. Ta została zamknięta i nie wiadomo kiedy w jej miejscu powstanie świetlica

fot. Marcin Stadnicki

Wojewódzki chaos drogowy

$
0
0

Najpierw chcieli przekazać pieniądze na projekt drogi wojewódzkiej. Później zdecydowali, że przejmą drogę i zrobią ją sami. Okazuje się, że za sprawą decyzji ministra nie maja takiej możliwości. – W związku z tym wracamy jakby do punktu wyjścia – mówi wójt Tomasz Stolarczyk. Kto w końcu wyremontuje drogę w Stróży?

W środę 28 września radni gminy Rząśnia mieli podjąć uchwałę w sprawie zaliczenia drogi do kategorii dróg gminnych oraz ustalenia przebiegu drogi gminnej. Punkt został jednak zdjęty z porządku obrad już na samym początku sesji na wniosek wójta. Chodzi o drogę wojewódzką nr. 483 i jej odcinek w miejscowości Stróża. Droga, jak podkreślał wcześniej wójt, jest w opłakanym stanie. Pierwotnie gmina Rząśnia miała na ten cel przekazać wojewódzkiemu zarządowi dróg kwotę  stu tysięcy złotych na zaprojektowanie drogi.

Później jednak zrodził się kolejny pomysł. Gmina miała przejąć drogę i zrobić ją samodzielnie. Podobne uchwały miały tez podejmowć gminy Sulmierzyce i Szczerców, przez teren których droga przebiega. Miło być szybciej, ale nie będzie, bo okazuje się, że gmina drogi póki co przejąć nie może. Sprawę na sesji wyjaśniała pełniąca obowiązki sekretarza gminy Aldona Nagodzińska – Sadek.

Gmina 26 września otrzymała pismo z Zarządu Województwa Łódzkiego, będące konsekwencją wcześniejszego pisma.
– Urząd Marszałkowski Województwa Łódzkiego w tym piśmie zadeklarował, że „w chwili obecnej oczekujemy na niezbędne uzgodnienia”, oczywiście w tym wcześniejszym piśmie, „w zakresie ministrów właściwych do spraw transportu oraz obrony narodowej i po ich uzyskaniu będzie możliwe podjęcie stosownych uchwał sejmiku województwa łódzkiego w trybie artykułu 10 ustęp dwa w powiązaniu z artykułem sześć ustęp dwa ustawy o drogach publicznych. Zgodnie z zapisami tego artykułu o drogach publicznych pozbawienie drogi dotychczasowej kategorii, z wyjątkiem wyłączenia drogi z użytkowania będzie możliwe w sytuacji jednoczesnego zaliczenia tej drogi do nowej kategorii”. Biorąc powyższe pod uwagę zwrócili się do nas z prośbą o podjęcie stosownych uchwał o zaliczeniu kategorii dróg gminnych odcinków drogi wojewódzkiej numer 483 przewidzianej do pozbawienia kategorii na terenie poszczególnych gmin. Konsekwencją tego pisma jest właśnie pismo, które wpłynęło do nas 26 września i tu zarząd województwa łódzkiego poinformował nas powołując się na wcześniejsze pismo o podjęciu działań w kierunku pozbawienia kategorii dróg wojewódzkich na odcinku drogi numer 483 przebiegającej przez teren gminy Szczerców, gminy Rząśnia i gminy Sulmierzyce, informuję, że minister infrastruktury i budownictwa przy piśmie z 9 września 2016 roku nie uzgodnił zamiarów sejmiku województwa łódzkiego w przedstawionej sprawie – wyjaśniała p.o. sekretarza – Z uwagi na zapis artykułu 10 ustęp 1 i 2 w powiązaniu z artykułem 6 ustęp 2 ustawy z 21 marca 1985 roku o drogach publicznych, który stanowi, że zaliczenie do kategorii dróg wojewódzkich następuje w drodze uchwały sejmiku województwa w porozumieniu z ministrami właściwymi do spraw transportu oraz obrony narodowej informuję, że zarząd województwa łódzkiego zmuszony jest odstąpić od dalszych działań w przedmiotowej sprawie.

Dodatkowych wyjaśnień w tej sprawie udzielił wójt gminy Rząśnia tłumacząc, że minister nie wyraził zgody na przekształcenie starej drogi wojewódzkiej w gminną ze względu na nieuregulowany stan nowej drogi Częstochowa – Łask wybudowanej przez kopalnię.

– Po uregulowaniu stanów prawnych i przekazaniu tej drogi, wówczas możemy do tej procedury przystąpić – zapowiadał Tomasz Stolarczyk. Oznacza to jednak, że gmina ponownie musi szukać sposobu na wykonanie remontu.

– W związku z tym wracamy jakby do punktu wyjścia. Będziemy rozmawiać z urzędem marszałkowskim na temat przekazania pieniędzy na projekt lub ewentualnie, żeby dali nam upoważnienie, żebyśmy my ten projekt na tą drogę mogli zrobić. To są dwie drogi, z których będziemy starać się skorzystać – wyjaśniał Stolarczyk.

Marcin Stadnicki
fot. Marcin Stadnicki

Kolejna dotacja na kościół

$
0
0

Mimo, że rada gminy przekazała już niemałą kwotę na remont ołtarza w kościele w Rząśnia, to na ostatniej sesji musiała zdecydować o przekazaniu kolejnych pieniędzy. To efekt opinii konserwatora zabytków

Gmina Rząśnia środki na konserwację zabytków ma zabezpieczone w budżecie. To właśnie z tych pieniędzy przekazywane są dotacje na remonty przeprowadzane w parafiach w trzech miejscowościach: Rząśni, Białej i Stróży.

Na konserwację ołtarza bocznego w parafii w Rząśni rada gminy już przekazała sto tysięcy złotych, jednak jak zapowiadał wójt, to nie będzie cała kwota, jaka potrzebna jest na wykonanie prac.

-Już przerabialiśmy, że ksiądz będzie starał się o troszkę więcej – mówił Tomasz Stolarczyk.

Na ostatniej sesji radni znów musieli pochylić się nad tematem przekazania pieniędzy na wykonanie prac konserwacyjnych. Konserwacja miała zostać podzielona na dwa etapy. Pierwszy miał zostać wykonany w tym roku, kolejny w następnym. Okazuje się jednak, że taki podział prac nie jest możliwy i cały ołtarz musi zostać wykonany w  naraz.

– Było przeczytane na komisji pismo uzasadniające, że pewne prace nie mogą być skończone i robione odrębnie, trochę w tym roku, trochę w przyszłym. W związku z tym większość radnych się przychyliła, żeby jednak dokończyć ten ołtarz w tym roku i zrobić ze względu na te prace technologiczno – konserwatorskie – mówił wójt gminy Rząśnia.

Takiego właśnie zdania jest konserwator zabytków. Zgodnie z opinią konserwatora podział prac spowodowałby „trwałe wypaczenie i odkształcenie wielu elementów, zwłaszcza delikatnego, drewnianego krosna ołtarzu”.

W związku z opinią konserwatora, rada musiała podjąć uchwałę zwiększającą dotację dla parafii w Rząśni o kwotę 65 tysięcy złotych.
– Trudno jest zostawić ołtarz w 60 procentach, czy w 70 zrobiony, ponieważ technologia konserwatorska nie pozwala, ponieważ to, co zostało zrobione zostanie zniszczone. Będzie się odkształcał i jeszcze raz będziemy musieli robić – wyjaśniał Tomasz Stolarczyk.

Wójt przypomniał także, że kwota, jaką rada przekazuje na rzecz parafii nie spowoduje obciążenia budżetu, bowiem wydatek ten i tak był planowany tyle, że w przyszłym roku.

– Czyli mamy rozumieć, że środki z przyszłego roku przesuwamy tylko na ten rok? – upewniał się radny Jarosław Popławski.

Rada jednogłośnie zdecydowała o przyznaniu dotacji na konserwację zabytkowego obiektu.

 

dsc_0524

Rada zgodnie podjeła uchwałę przyznającą kolejna dotację na konserwację zabytkowego ołtarza w parafii w Rząśnia

fot. Marcin Stadnicki

Kto zapłaci za uszkodzenie licznika?

$
0
0

Mimo, że zainteresowanie fotowoltaiką na terenie gminy Rząśnia jest duże, to co rusz pojawiają się nowe problemy związane z programem. Kolejnym jest kwestia ewentualnego uszkodzenia licznika spowodowana wyładowaniem atmosferycznym, które może przyjąć panel. Zdaniem jednego z radnych zakład energetycznie nie weźmie odpowiedzialności za skutki takiego zdarzenia

Możliwość zainstalowania ogniw fotowoltaicznych z dużym dofinansowaniem budzi spore zainteresowanie i trudno się dziwić. W końcu ma to pozwolić na ogromne oszczędności w gospodarstwach domowych. Realizacja takiego projektu jak się okazuje nie jest jednak prosta.
Ogniwa fotowoltaiczne, które mieszkańcy będą mogli zastosować w swoich gospodarstwach muszą mieć odpowiednią moc. Z jednej strony chodzi o to, by oszczędności z tytułu produkcji prądu były jak największe, z drugiej, by nie nastąpiła nadprodukcja i sprzedaż prądu. Moc instalacji musi więc być taka, żeby dane gospodarstwo nie wyprodukowało więcej energii niż zużywa.

Ten problem został rozwiązany. Przeprowadzona analiza pozwoliła ustalić, że optymalna moc dla czteroosobowego gospodarstwa domowego to cztery kilowatopiki.

Na realizacji zadania przez gminę skorzystać chciały zajmujące się fotowoltaiką firmy. Do mieszkańców zaczęły docierać zaproszenia na spotkania opatrzone użytym bez zgody władz logo gminy, z którymi urząd nie miał nic wspólnego. Kolejne nieprawdziwe informacje, z jakimi spotykali się mieszkańcy dotyczyły możliwości instalacji z dofinansowaniem w przyszłości ogniw o większej mocy, czego gmina robić nie będzie.

Na stronie internetowej gminy Rząśnia zaczęły więc pojawiać się ostrzeżenia przed nieuczciwymi praktykami.

Teraz pojawił się kolejny problem. Tym razem dotyczy on ubezpieczenia licznika w przypadku, kiedy ten zostanie uszkodzony przez wyładowanie atmosferyczne, które może przyjąć zainstalowany panel.

– Kto będzie ubezpieczał nam liczniki? – pytał na ostatniej sesji radny Sławomir Juszczyk.
– Do tej pory przed wyładowaniu atmosferycznym zakład energetyczny to ubezpieczał. Teraz rozmawiałem z pracownikami, gdy zostanie wyładowanie przyjęte przez panel i uszkodzi się licznik, oni wówczas tego nie ubezpieczają – informował radny, a to nie jest dobra wiadomość dla mieszkańców. W razie uszkodzenia licznika mogą oni ponieść niemałe koszty.

Przedstawiona przez radnego informacja zaskoczyła wójta, który był przekonany, że w temacie ubezpieczenia licznika panele fotowoltaiczne nic nie zmieniają.

– To jest temat szanowni państwo, który będziemy rozpatrywać. To jest dla mnie informacja, którą pierwszy raz słyszę, ponieważ według mnie nic się nie zmieniło jeśli chodzi o stan prawny między zakładem a podpisywaniem umowy. To, że dodatkowe urządzenie jest na dachu, to też powinien ponosić za to odpowiedzialność zakład energetyczny. To jest moje zdanie, ja nie wiem – mówił Tomasz Stolarczyk.

Radny jednak uzyskał zupełnie inne informacje.

– Jeżeli by wyładowanie przyjął panel i spali licznik, to nie z ich winy – mówił Juszczyk – to jest poważna sprawa, bo ktoś będzie miał koszt około trzech tysięcy na urządzenie pomiarowe.

Włodarz, mimo twierdzenia, że nic nie powinno się zmienić, pewności nie ma. Stąd też jego zapewnienie, że urząd złoży konkretne zapytanie w tej sprawie.

– Generalnie uważam, że nie powinno być żadnych dodatkowych opłat i energetyka zgodnie z ustawą, z tego co na dzień dzisiejszy sobie przypominam, dla mnie to jest kolejne urządzenie, które jest wpięte. To tak, jakby panu zabronili kupić dodatkowy telewizor, albo lodówkę. Gdyby to było urządzenie, które było pierwotnie robione, że to służyć będzie do produkcji prądu, nie tylko do oszczędzania, to bym się zgodził. Ale skoro nie pozwala się konsumentowi na nadprodukcję, tylko na oszczędzanie, to ja uważam, ze jest to kolejne urządzenie w sieci, ale dopytam – zapowiedział Stolarczyk.

fot. Marcin Stadnicki

Wykonali osiem procent planu

$
0
0

Regionalna Izba Obrachunkowa pozytywnie zaopiniowała wykonanie budżetu gminy Siemkowice za pierwsze półrocze 2016 roku. Nie obyło się jednak bez uwag. Izba zwróciła szczególna uwagę na bardzo niski poziom wykonania wydatków majątkowych.

Gmina w pierwszym półroczu tego roku wydała w tym zakresie niecałe 170 tys. zł. Jest to zaledwie osiem procent tego, co zakładano. To właśnie niski stopień realizacji wydatków majątkowych miał wpływ na wykonane wydatki ogółem. Gmina w tym zakresie zrealizowała założenia w  nieco ponad 40 procentach.

Wójt gminy Siemkowice Zofia Kotynia przedstawiła Regionalnej Izbie Obrachunkowej stopień zaawansowania prac przy realizacji poszczególnych zadań wskazując, w przypadku zadań, które nie zostały jeszcze ukończone, że są one w trakcie realizacji. RIO zwraca jednak uwagę, że w sytuacji nie wykonania zakładanego planu należy dokonać stosownych zmian w budżecie gminy.

Skład orzekający izby wskazał, że jeżeli w 2016 roku wydatki nie będą wykonywane w wielkościach, jakie zostały ustalone, gmina musi dokonać korekty budżetu.

fot. Marcin Stadnicki

Wykonanie dochodów – 52,9 proc. planu

Wykonanie wydatków – 40,59 proc. planu

Wykonanie wydatków majątkowych – 8,02 proc. planu

Kwota wykonania wydatków majątkowych -168 104, 20 zł


„Nikt mnie w teczce nie przyniósł”. Kierownicy wygrywają w sądzie

$
0
0

Przyczyny polityczne są zdaniem Jacka Kurowskiego jedynym powodem jego zwolnienia z wieluńskiej ARiMR. Były już szef biura powiatowego agencji sprawiedliwości postanowił szukać w sądzie i w pierwszej instancji ją znalazł. Podobnie sytuacja wygląda w przypadku byłego szefa ARiMR w Wieruszowie.

Ponad 300 osób w kraju straciło pracę w wyniku zmian, jakie zaszły w Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa. Kadrowa rzeź nie ominęła też naszego regionu. Z pracą pożegnali się szefowie biur powiatowych w Pajęcznie, Wieluniu i Wieruszowie. Powodem zwolnienia kierowników nie były skargi, brak kompetencji, wykształcenia, czy umiejętności. Trudno znaleźć logiczny powód ich odwołania i póki co nie udało się go przedstawić także przed sądem.

To właśnie w sądzie sprawiedliwości szukać postanowili zwolnieni kierownicy z Wielunia i Wieruszowa. Obaj procesy wygrali, teraz czekają, czy druga strona złoży apelację.
Jacek Kurowski, do niedawna szef wieluńskiego biura ARiMR ma zgodnie z wyrokiem sądu otrzymać odszkodowanie w wysokości trzymiesięcznego wynagrodzenia. Do pracy w agencji wrócić nie chciał.

– Pewne rzeczy, które się tam zadziały i dzieją w Agencji, ja po prostu nie widzę się w tej orkiestrze dalej – mówi Jacek Kurowski.

W przypadku obu byłych kierowników agencji pozbawienie ich pracy zgodnie z prawem nie jest rzeczą prosta. Obaj bowiem są radnymi powiatowymi, co oznacza, że zgodę na rozwiązanie stosunku pracy z nimi muszą wyrazić rady powiatu. Takiej zgody jednak nie było, a kierownicy zostali, jak mówi Kurowski „wystawieni za drzwi”.

Były szef wieluńskiej ARiMR wspomina, że odwołany ze stanowiska został niespełna trzy tygodnie  po tym, jak rządy w łódzkiej agencji objął nowy dyrektor. Kurowski zaznacza, że przez ten czas nowy szef nawet nie zdążył zapoznać się z kierownikami i ocenić ich pracy.

– Na pytanie sądu dlaczego dokonał tych odwołań powiedział wprost, że chciał powołać, czy powołał swoich ludzi – mówi Jacek Kurowski – Szef regionalnej mówi, że odwołuje bez oceny, bez zapoznania się z dorobkiem, z pracą i tak dalej, a powołuje swoich, to to już o czymś świadczy.

„Dobra zmiana” w tym przypadku dotknęła doświadczonego pracownika. Swoją pracę Kurowski rozpoczął 10 października 2002 roku. Funkcje kierownika pełnił przez ostatnie sześć lat, zanim jednak do tego doszło swoje przepracował. Co zdecydowało o tym, że podjął pracę w agencji? Konkurs, który wygrał jako jedyny spełniający wymagania kandydat. Od razu jednak nie został kierownikiem. Na swoje późniejsze stanowisko musiał zapracować.

– Przeszedłem drogę awansu zawodowego od pracownika. W drodze konkursu zostałem wyłoniony do pracy. Agencja szukała osób o wykształceniu weterynaryjnym bądź zootechnicznym, bo zaczynaliśmy prace od masowej akcji kolczykowania bydła w 2003 roku. To była akcja na całą Polskę. Ja z wykształcenia jestem zootechnikiem. Skończyłem akademię rolniczą w Lublinie, właśnie wydział zootechniki. Wśród ofert, które zostały złożone tylko moja odpowiadała wymaganiom. Żaden lekarz weterynarii nie złożył oferty, a z zootechników byłem jedyny. Moja oferta została wybrana zgodnie z wykształceniem jakie sobie pracodawca życzył. Tak rozpocząłem pracę. Później w drodze awansu zawodowego pełniłem funkcję p.o. kierownika, kiedy kierownik Jesionek był na zwolnieniu. Byłem zastępcą kierownika i po odejściu kierownika Jesionka zostałem  przez dyrekcję wybrany na kierownika biura powiatowego. Ja rozpocząłem pracę jako pracownik. Nikt mnie w teczce nie przyniósł jako kierownika, ani jako zastępcy, czy naczelnika. Rozpocząłem pracę na stanowisku specjalisty w 2002 roku – wspomina Jacek Kurowski.

Były szef ARiMR widzi tylko jedną przyczynę jego odwołania. Nie ta strona politycznej barykady.
– Ja w sądzie na pierwszej rozprawie, kiedy sąd mnie spytał o przyczynę mojego odwołania powiedziałem wprost. Z przyczyn politycznych – mówi i podkreśla, że swoich poglądów politycznych się nie wstydzi i nie zamierza ich ukrywać.

– Należę do Polskiego Stronnictwa Ludowego. Należałem jeszcze przed podjęciem pracy. Należałem w trakcie pracy, należę dalej i będę należał. Mamy wolność wyznania, przynależności, orientacji. Mam takie prawo i ja to mówię głośno. W sądzie to podniosłem, że z przyczyn politycznych. Przedstawiciel agencji nawet nie za bardzo zaprzeczył. Szukali innych powodów, ale oczywiście nic mi nie mogli zarzucić – mówi Jacek Kurowski – Pytano mnie, czy praca radnego nie koliduje z pracą zawodową, czy ja nie zaniedbuję pracy. Odpowiedziałem, że potrafię rozdzielić czas na pracę zawodową, na pracę społeczną i na czas poświęcony rodzinie, czy na czas wolny. Ja za swoją pracę nigdy, przez okres 14 lat nie otrzymałem najmniejszej nagany, ani upomnienia ustnego.

Jako kierownik agencji otrzymał natomiast, jak wspomina, wyróżnienia, w tym jedno od ministra.
– Otrzymałem nawet złotą odznakę „Zasłużony dla rolnictwa” od ministra Sawickiego w 2015 roku, a w 2016 zostałem odwołany. Sam pan dyrektor powiedział na rozprawie, że nie zapoznał się z dorobkiem zawodowym, a odwołał tylko dlatego, że wsadza swoich – mówi Kurowski.

Były szef wieluńskiej ARiMR czuje się pokrzywdzony. Jak jednak zaznacza nie dlatego, że stracił posadę kierownika biura powiatowego, a dlatego, że w ogóle musiał pożegnać się z pracą w agencji.

– Dla mnie satysfakcja jest taka, że wygrałem tą sprawę, że sąd uznał, że racja jest po mojej stronie. Natomiast ja tyle lat pracowałem i w tej pracy się świetnie odnajdowałem. Stworzyłem załogę i ja tej załodze między innymi zawdzięczam to, że byliśmy tam, gdzie byliśmy. Po tylu latach, takie wysadzenie mnie z konia, wystawienie za drzwi. Ja rozumiem, przyszła inna opcja. Gdyby mnie zdjęto z funkcji kierownika, zaproponowano pracę na tym stanowisku, które miałem przed objęciem funkcji, ja bym się z tym pogodził. Znam realia, takie jest życie, ale że tak nas w ogóle wystawiono za drzwi, ciężko się z tym pogodzić. Nie pogodziłem się z tym i dlatego poszedłem do sądu – mówi Jacek Kurowski.

Na kierownikach się nie skończy?

Nie brakuje głosów, przynajmniej wśród osób pracujących w ARiMR, że zwolnienia kierowników to dopiero początek czystek w agencji. W końcu na innych stanowiskach też pracują osoby związane z PSL. Niejednokrotnie są to osoby pełniące także funkcję radnych. To jednak, że do zwolnienia takiej osoby potrzebna jest zgoda rady najwidoczniej rządzącym nie przeszkadza. Czy pozostali pracownicy także są zagrożeni? Nasz rozmówca związany z jednym z biur powiatowych twierdzi, że tak.
– Obawiają się tego. W rozmowach słyszy się, że atmosfera w biurze bardzo się zmieniła – mówi.

O ile Jacek Kurowski dobitnie komentuje sprawę zwolnienia i wyrok sądu, o tyle jego vis a vis z Wieruszowa póki co powstrzymuje się od komentarza. Andrzej Żóraw także wygrał swoją sprawę, jednak czeka na decyzję o ewentualnej apelacji i zapewnia, że wypowie się kiedy wyrok będzie prawomocny. Wiadomo już natomiast, że podobnie jak Kurowski, nie zamierza wracać do pracy w ARiMR. Przynajmniej nie przy obecnym „rozdaniu”.

***

Miała być „dobra zmiana”, a jest po prostu zmiana. Szybkość z jaką Prawo i Sprawiedliwość obsadza stanowiska „swoimi ludźmi” jest niewiarygodna. Oczywiście można mówić, że w ARiMR pracowali ludzie związani z PSL. Takich nie brakowało i nadal nie brakuje, czy to jednak jest powód aby wykopać ich z pracy? Czy to, że ktoś jest z PiS (lub jest z PiS związany) oznacza, że lepiej będzie pełnił kierowniczą funkcję? Ci, którzy mieli rozliczać sami obsadzają stanowiska kolegami i to jeszcze z naruszeniem prawa nie wnioskując do rady o wyrażenie zgody na zwolnienie radnego. Władza może wszystko, jeśli jest absolutna. PiS miał prawo być rozgoryczony po ostatnich wyborach samorządowych. W końcu dostał srogie baty właśnie od PSL. Wygrana w wyborach parlamentarnych natomiast dała praktycznie nieograniczone możliwości. Teraz obrywają właśnie ci, którzy zaszli za skórę PiS-owi w powiatach czy gminach pokonując ich kandydatów. Przypadek? Nie sądzę. Tylko gdzie tu poszanowanie prawa? Prawa, które mają przecież w nazwie.

fot. Sławomir Rajch
fot. powiat wieruszowski

Nasze dzieci są gorsze?

$
0
0

Blisko dwa i pół kilometra w kurzu i przez dziury. Nasypem kolejowym wprost na tory. Ostatecznie boczną ścieżką obok torów,  przez chaszcze po same kolana. To aż trzy możliwości, z których mogą skorzystać matki z małymi dziećmi. Mowa o doprowadzeniu dzieci do szkoły oraz na autobus szkolny,  którego gmina nie chce puścić na tak zwane Salomony. Powód? Bo przyjdą inni rodzice, którzy też będą czegoś chcieli…

Kurz, dziura za dziurą, a na końcu usypanej z kruszywa drogi potężna grupa ludzi z małymi dziećmi. Część z milusińskich w wieku szkolnym, część ledwo co na nóżkach stoi samodzielnie. Są również dzieci wożone jeszcze w wózkach i te, które na świecie pojawią się za kilka miesięcy. Wszyscy idą w kierunku torów. Matki w pocie czoła pchają wózki po dziurach, kamieniach i piasku.
– To jest nasza codzienna droga na autobus szkolny. Musimy ją pokonać, żeby nasze dzieci mogły się uczyć- mówi jedna z matek.
Kilkaset metrów i dochodzimy do torów kolejowych. Stajemy przed nasypem. Wśród kamieni widać mocno wydeptaną dróżkę.
– Teraz trzeba tym nasypem wejść na tory i tam już prosto do przystanku, z którego autobus zabierze nasze dzieci- mówi Paweł Kapela.
Brzmi jak kiepski żart. Niestety, to są realia. Tak się żyje na Salomonach.
– Od 2009 roku jestem mieszkańcem tej gminy. W każdym spotkaniu sołeckim uczestniczyłem i dyskusja była podnoszona za każdym razem. Sumiennie przychodziłem na spotkania dotyczące gminy, niejednokrotnie poświęcając swój czas pracy.  Uważam, że same spotkania nie przynosiły odzewu. Każdy wójt obiecywał, że coś zrobi. Najgorsze jest to, że cały czas są obiecanki- mówi Paweł Kapela.
Jak podnoszą najstarsi mieszkańcy, w tej części gminy Pątnów nie było nic robione przez blisko 50 lat.
– Od 50 lat sypią, sypią i sypią i zrobić drogi nie mogą zrobić – mówi mieszkaniec tak zwanej  Salomonówki.
Nie da się ukryć, że pomimo potężnej ilości nawiezionego kruszywa, w drodze prowadzącej na tak zwane Salomony, nie brakuje potężnych dziur. Przeszkadza to nie tylko w prowadzeniu dzieci do szkoły, ale również w codziennym życiu.
– U nas dziecko nie wyjdzie na rolki, deskorolkę czy rowerek. Przecież to strach. Na rolkach się tutaj nawet nie ujedzie, bo kto to widział, żeby po kamieniach dzieci jeździły. Jak się dziecko wywali, to człowiek zamiera. Jakie te dzieci mają dzieciństwo ? – bulwersują się licznie zebrane matki.
Jednak nie tylko młode osoby mieszkają w tej części gminy.
–  Odcięli nas od kościoła, od sklepu, od lekarza, od wszystkiego. Nie wszyscy jeżdżą autami. A rowerem się tutaj jeździć nie da. To jest nie do przejścia. Jak był piach i bym się w piach przewróciła, to nic by się nie stało. Ale tutaj jak się  na to przewalę, to się poranię niesamowicie- Bogumiła Mul.
Jak wspominają mieszkańcy Salomonówki, na samym początku, czyli lata temu, autobusu w tej okolicy nie ujrzało w ogóle.
– Później po naszej interwencji zapewniono nam autobus tylko raz, żeby zawieść dzieci do szkoły. Żeby zawieść dzieci, sama pani widziała, co musimy ścierpieć, jak ta droga wygląda. Jeśli ktoś musi dziecko zaprowadzić, to nie oszukujmy się, dziecko po paru metrach jest całe w kurzu. My musimy w chwili obecnej iść na stację PKP. Tam dzieci muszą przejść przez tory. 800 metrów w jedną stronę i 800 w drugą- mówi  Paweł Kapela.
Jak komentuje dalej kapela, gmina notorycznie zasłania się brakiem pieniędzy. Tymczasem zdaniem rodziców, ich dzieci zwyczajnie nie zostały wzięte pod uwagę.
-Gdyby autobus zabierał nasze dzieci nadrobił by półtorej kilometra dziennie. Pani sekretarz mnie zapytała, czy ja mam na tyle pieniędzy, że na wszystko sobie pozwalam. Nie mam, ale jeśli chodzi o dzieci, to ja nie oszczędzam. Wolę sobie odjąć, ale dla dziecka będzie. I uważam, że gmina powinna zrobić tak samo- denerwuje się Paweł Kapela.
– Czy nasze dzieci są gorsze, że muszą wchodzić do autobusu brudne? Pokonując tę drogę są całe w kurzu. Jak pana do kolan są brudne od błota. W czym nasze dzieci są gorsze od innych- mówią podirytowani rodzice.

Urząd nie dla ludzi?

– Jeśli zrobimy pierwszy krok, to proszę się liczyć z tym, że inne grupy rodziców będą tutaj przychodzić i domagać się tego, czego domaga się grupa rodziców z Salomonów. Tak więc proszę się liczyć z tym, że te koszty będą rosły- komentuje starania mieszkańców o dowóz dzieci Jacek Olczyk, wójt gminy Pątnów

Mieszkańcy tak zwanych Salomonów, w gminie Pątnów pojawili się na ostatniej sesji Rady Gminy, by tam oficjalnie poprosić o pomoc.
– To już nie jest tak, jak było wcześniej. Teraz gmina może dowozić dzieci bez względu na to czy są to dwa czy trzy kilometry. To tylko i wyłącznie dobra wola. Dlatego przyszliśmy prosić, aby po nasze dzieci również podjeżdżał autobus szkolny- podnosi Paweł Kapela.
Jak mówi dalej mieszkaniec Salomonów, z dwu i pół kilometrowego odcinka drogi zaledwie 200 metrów to asfalt. Reszta natomiast to droga zbudowana z notorycznie dowożonego kruszywa.
– Przepisy mówią, że gmina ma obowiązek dowozić dzieci do szkół podstawowych jeśli jest odległość powyżej trzech kilometrów, do gimnazjum powyżej czterech kilometrów. Gmina Pątnów dowozi dzieci również poniżej tej odległości. Są jednak na terenie gminy takie lokalizacje, gdzie odległość zbliża się do trzech kilometrów a dowozów nie ma- wyjaśnia zebranym mieszkańcom Beata Marczak, sekretarz gminy.
Jak dalej tłumaczyła Marczak, idąc na rękę mieszkańcom Salomonów, po długich negocjacjach z PKS-em, gmina uzyskała zgodę na jeden przejazd. Tym samym raz dziennie, rano, dzieci z Salomonów byłby odbierane i zawożone do szkoły.
– Na ten moment innej możliwości nie ma. Po rozmowach, PKS nie widzi dalszej możliwości wydłużania trasy- zapewnia sekretarz gminy. – Żeby w pełni zaspokoić potrzeby mieszkańców, nie możemy patrzeć z punktu widzenia tylko Salomonów. Uważamy, że  rozumiemy tą trudną sytuację, dołożyliśmy na ile było można. Rano zatrzymuje się na skrzyżowaniu. Popołudniu istnieje taka możliwość, jest zrobiona droga przy torach. Tam poszło 90 ton kruszywa na tę drogę. Więc też nie można mówić, że na Salomonach nic się nie robi- argumentuje Beata Marczak.
Jednak mieszkańcy Salomonów uważają, że gmina nie straci, jeśli autobus będzie również ich dzieci ze szkoły odwoził. Jak podniósł Paweł Kapela, będzie to nadrobienie trasy zaledwie o półtorej kilometra dziennie.
– To powoduje przesunięcie wszystkich przewozów i ma wpływ na całą procedurę związaną z przywozami. To wydłuża przejazd wszystkim dzieciom. Za Salomonami przyjdą nam państwo mieszkający za torami i powiedzą , no my też sobie życzymy. Może gdybyśmy uwzględniali wszystkie potrzeby w takim zakresie jak państwo potrzebują, to diametralnie zmieniłby nam się kształt tych przewozów- broni dalej swoich racji sekretarz Marczak.
Paweł Kapela jednak nie dał za wygraną, dopytując raz po raz jakie były kryteria przy ustalaniu tras przejazdów autobusów i czy wzięte były pod uwagę wnioski rodziców.
– Trasę ustalaliśmy na podstawie funkcjonujących wcześniej tras- wyjaśnia sekretarz gminy
O analizę faktycznego stanu rzeczy pokusił się również przewodniczący Rady Gminy, który jako jedyny zaproponował, by uzyskać od PKS-u informację, jak wyglądałyby koszty za dojazdy, gdyby autobus zabierał i odwoził dzieci z Salomonów.
– Czy jest taka możliwość, żeby autobus zabierał te dzieci? Jeżeli tutaj państwo mówią, że mają dziewięcioro dzieci w podstawówce, do tego dochodzą dzieci w nauczaniu przedszkolnym, które również mogą uczęszczać do szkoły w Pątnowie, a radni właśnie zapoznali się z informacją, że za pierwsze sześć miesięcy tego roku oddajemy prawie 40 tysięcy do innych miejscowości na same przedszkola. Jeżeli tym dzieciom Strugi zaproponują dowóz i odejdzie kolejne 150 tysięcy złotych, bo taki może wyjść roczny koszt, to czy nie lepiej rozmawiać z PKS-em i dofinansować ten dojazd?- argumentował Maciej Nowak.
Dość napiętą sytuację usiłował rozładować Krzysztof Kacała, przewodniczący Komisji Oświaty.
– Jak będziemy mieli komisję oświaty, to państwa zaprosimy i przyjrzymy się tej sprawie, bo widzę, że teraz raczej do porozumienia nie dojdziemy- podnosił Kacała.
– Tylko i wyłącznie patriotyzm trzyma nas w szkole w Pątnowie. Tych dzieci u nas jest dużo. My mamy tą samą odległość na Jajczaki do szkoły i do Pątnowa. Myślę, że Jajczaki z otwartymi rękoma tyle dzieci przyjmą. My nie chcemy, żeby autobus podjeżdżał pod dom każdego z osobna. Chcemy żeby raz dziennie zabrał i odwiózł nasze dzieci w jedno miejsce- podnosił dalej Paweł Kapela.
Zdaniem Jacka Olczyka, gmina wystarczająco wyszła naprzeciw mieszkańcom.
– Właściwie takie rozwiązanie, jakie zaproponowała gmina rok temu, że dzieci, które są nieuprawnione do bezpłatnych dowozów są zabierane i to za darmo, takie rozwiązanie właściwie w formie prezentu jako jedyna w regionie oferuje. Pobierane są zawsze jakieś małe, ale zawsze opłaty.
– Jest to nieprawda – komentowali radni, podając przykłady darmowych dowozów.
– Jeśli rada będzie chciała taką wygodę wszystkim rodzicom z poszczególnych sołectw zaoferować, po prostu trzeba ten budżet zwiększyć. Nie ma innego rozwiązania, bo PKS może piąty, nawet szósty autobus puścić. Wszystko jest kwestia kosztów. Oczywiście, jeśli zrobimy pierwszy krok, to proszę się liczyć z tym, że inne grupy rodziców będą tutaj przychodzić i domagać się tego, czego domaga się grupa rodziców z Salomonów. Tak więc proszę się liczyć z tym, że te koszty będą rosły – uciął dyskusję Jacek Olczyk.
Jak dalej zapewniała przybyłych mieszkańców Beata Marczak, w całej tej sytuacji nie ma niechęci, lecz zwyczajny brak możliwości. Z takim stwierdzeniem kompletnie nie zgodził się Paweł Kapela, podnosząc dalej argumenty dotyczące specyfikacji zamówienia oraz pieniędzy, jakie zostały zarezerwowane w budżecie na pokrycie przejazdów uczniów. Taka dyskusja najwyraźniej podniosła ciśnienie sekretarz Marczak.
– Proszę mi wierzyć, pracuję w administracji trochę czasu, a pan na stan mojej wiedzy chyba nie przepracował jeszcze ani jednego dnia- rzuciła Beata Marczak.-  W administracji samorządowej…- dodała po chwili.
Zaciętą wymianę zdań przerwał przewodniczący rady, zwracając się po raz kolejny o przedstawienie kosztów dojazdów z uwzględnieniem dowozu dzieci z Salomonów.

Na podwyżkę jest. Na dowozy pieniędzy brak

– Gmina szuka oszczędności, a wójt dostał dwa i pół tysiąca złotych podwyżki. On ma sześć tysięcy na jednego członka rodziny. Kto tak ma z nas tu obecnych? Walczył z radą pół roku i jego jedynym argumentem było to, że inni tak mają- podnosi Paweł Kapela

Jak jednym się da, to inni też będą chcieć. Z takiego założenia wychodzi Jacek Olczyk, zwracając się do rady, aby przemyśleli, czy dobrym wyjściem będzie zwiększenie trasy dowozów. Jednak, jak wypomina Paweł Kapela, mieszkaniec Salomonów, wójt chyba już zapomniał, jak walczył o podwyżkę swojej wójtowskiej pensji.
– Walczył z radą pół roku i jego jedynym argumentem było to, że inni tak mają. On sobie przychodzi do pracy kiedy chce, z tego co wiem. U mnie żona pojedzie do pracy, ja muszę małe dziecko wyszykować i zaprowadzić po tej wspaniałej drodze. Wójt tego problemu nie ma i nie potrafi nas zrozumieć- mówi Kapela.
Mieszkańcy wyszli na ulicę podirytowani . Denerwuje ich mydlenie oczu, obietnice bez pokrycia i mówienie nie bo nie.
– Nie oszukujmy się, każdy obywatel ma prawo iść do wójta i poprosić o coś. Naprawdę zaczyna nas to denerwować. Ileż można mieszkań w takich warunkach. Cały czas sypią i sypią to kruszywo. Z pół metra tego jest, a asfaltu jak nie było tak nie ma. Cały czas nam się mówi, że jesteśmy traktowani jak inni mieszkańcy gminy. Mamy te same podatki i inne zobowiązania wobec gminy, a od gminy, mówiąc szczerze  nic nie dostaliśmy- podnosi Paweł Kapela.
Trudno dziwić się, że  mieszkańcom Salomonów puszczają już nerwy.
– Mieszkamy przy samych torach, nie mamy asfaltu od żadnej strony. Jedyną alternatywą, taką najbliższą, żeby dojść do przystanku, to jest droga przez tory- argumentują swoje zdenerwowanie.
– Gdybym miał drogę asfaltową, nie prosiłbym się o żaden dojazd. Jeździmy jednak po dziurach, w kurzu- wytyka Paweł Kapela.
– Ja rano jadę, ledwo po tym idę. Ciemno, że przejść nie idzie. Dziura za dziurą. To jest piąta rano- dorzuca  Bogumiła Mul.
– Jest tu ciężko, daleko od drogi- potwierdza Ryszard Kabała, sołtys a zarazem radny Rady Gminy w Pątnowie.
Jednak faktem, który najbardziej irytuje rodziców muszących walczyć o dowóz dzieci z Salomonów, jest trasa pokonywana przez autobus, który mógłby wozić ich dzieci.
– Do tej pory ten autobus jeździ rano i zabiera dzieci ze stacji, po drugiej stronie torów. Najlepsze jest to, że ten autobus jedzie praktycznie tą samą drogą, przez lasy. Ale tam ma asfalt. Nas omija, bo ma syf- nie przebiera w słowach Paweł Kapela.

2 3 4 5
Fot Natalia Ptak

 

Dudek musi odejść! Pytanie tylko, kiedy?

$
0
0

Lidia Dudek ma stracić stanowisko Powiatowego Inspektora Nadzoru Budowlanego w Wieluniu. Starosta Andrzej Stępień nie śpieszy się z jej odwołaniem, choć został do tego zobligowany przez wojewódzkiego inspektora nadzoru. Zatem jest pewne, że Dudek musi odejść. Nie wiadomo tylko kiedy…


1.
W piątek, 30 września, na sesji Rady Powiatu w Wieluniu starosta Andrzej Stępień poinformował, że Powiatowy Inspektor Nadzoru Budowlanego w Wieluniu, Lidia Dudek, ma zostać odwołana z zajmowanego stanowiska. Trzy dni wcześniej wnioskował o to Łódzki Wojewódzki Inspektor Nadzoru Budowlanego. Decyzja jest wiążąca, starosta musi odwołać powiatowego inspektora.
Szef powiatu nie ukrywa, że wniosek ten bardzo go zaskoczył. Zaznacza jednocześnie, że jako pracodawca do Lidii Dudek uwag nie ma.
– Jako pracodawca, starosta wieluński, który odpowiada tylko w zakresie przepisów kodeksu pracy nie czuję się odpowiedzialny za zaistniałą sytuację – mówi starosta Andrzej Stępień. – Ci państwo, którzy tutaj byli (mowa o osobach z transparentami, którze czują się poszkodowani decyzjami inspektor Dudek – przyp. redakcja) mieli uwagi co do decyzji Powiatowego Inspektora Nadzoru Budowlanego. Ja nie usłyszałem tu dzisiaj, żeby decyzje pani Lidii Dudek były kiedykolwiek kwestionowane przez sąd na przykład. A wszystkie decyzje, o których tutaj mowa, były utrzymane przez wojewódzkiego inspektora nadzoru. No to czy ja mam ulegać jakiejś takiej presji i zwalniać bez podania powodów z mojej strony? Ja muszę mieć argumenty, żeby takie odwołanie uzgadniać z wojewódzkim inspektorem nadzoru budowlanego. Jeśli byłoby to na mój wniosek, musiałbym taką decyzję uzgodnić z wojewódzkim inspektorem – tłumaczy szef powiatu.
2.
O tym, że Krajowa Komisja Kwalifikacyjna Polskiej Izby Inżynierów Budownictwa stwierdziła nieważność uprawnień budowlanych Lidii Dudek, informowaliśmy na łamach ”Kulis Powiatu” kilkakrotnie. Przypominamy, że komisja ustaliła, iż inspektor z Wielunia nie ma wykształcenia budowlanego, a jedynie średnie ogólne. Od decyzji komisji Lidia Dudek się odwołała.
Komisja była jednak nieugięta i podtrzymała swoje stanowisko, cofając Lidii Dudek uprawnienia budowlane. To było bezpośrednią przyczyną złożenia wniosku o jej odwołanie – przynajmniej tak oficjalnie podaje sam wnioskodawca Jan Wroński, p.o. Łódzkiego Wojewódzkiego Inspektora Nadzoru Budowlanego.
– Komisja przesądziła ostatecznie o pozbawieniu pani Dudek uprawnień budowlanych – mówi Wroński.
P.o. wojewódzkiego inspektora nadzoru przypomina, że wówczas gdy Lidia Dudek była powoływana w 1999 r., nie było żadnych wymogów na to stanowisko. Pojawiły się one później, ale do dziś obowiązują. Zaznacza, że sytuacja, w której inspektor nie ma nawet wykształcenia średniego technicznego, ani uprawnień budowlanych jest nie do zaakceptowania.
– Nie ma już takiego powiatowego inspektora nadzoru budowlanego, który by nie miał odpowiedniego wykształcenia i nie posiadał uprawnień budowlanych – mówi Jan Wroński. – O ile fakt powołania na stanowisko nie budzi zastrzeżeń, no to brak zaufania publicznego do osoby pełniącej tak ważną funkcję bez wymaganych uprawnień już tak – zaznacza.
Sygnały o niepokojącej sytuacji w powiecie wieluńskim wojewódzki inspektor otrzymywał z różnych źródeł, były skargi nawet od parlamentarzystów. W sytuacji, w której Lidia Dudek została ostatecznie pozbawiona uprawnień budowlanych, wojewódzki inspektor nie wyobraża sobie, żeby nadal pełniła tak ważną funkcję.
– Może się zdążyć, że osoba posiadająca uprawnienia budowlane, pracująca w wieluńskim inspektoracie, pójdzie na zwolnienie, to w jaki sposób pani Dudek będzie decydował w sprawach budowlanych? My do takiej sytuacji nie możemy dopuszczać. Poza tym każdy kto do mnie pisze, wydzwania, wypisuje… Każdy pyta: dlaczego powiatowy inspektor nie ma uprawnień, a ocenia pracę człowieka, który posiada uprawnienia? Poniekąd jest to pytanie zasadne.
3.
Powiatowy Inspektor Nadzoru Budowlanego w Wieluniu jest zdziwiona decyzją wojewódzkiego inspektora, który nigdy wcześniej nie dawał jej do zrozumienia, że chciałby ją odwołać. Liczy się z tym, że straci posadę, bo wie, że wniosek o odwołanie jest wiążący. Dla niej procedura jest jasna.
– Dla starosty to jest czynność techniczna – przyznaje Lidia Dudek – jeżeli wojewódzki inspektor wnosi o odwołanie, to starosta mnie odwołuje – ucina szefowa wieluńskiego nadzoru budowlanego.
To co dla samej Lidii Dudek jest proste, dla jej pracodawcy okazuje się bardzo skomplikowane. Starosta w czasie sesji nie krył zakłopotania. Zdecydował się odsunąć w czasie odwołanie inspektorki, podpierając się niewiedzą w zakresie procedur powoływania nowego inspektora oraz faktem, że nikt z obecnej załogi wieluńskiego inspektoratu nie wyraził chęci pełnienia obowiązków szefa, po odejściu obecnej powiatowej inspektor. Kiedy zatem starosta odwoła Lidię Dudek?
– Niezwłocznie, jak tylko uzyskam opinię prawną – podaje Andrzej Stępień – kto powołuje pełniącego obowiązki inspektora, kto daje mu upoważnienia do podejmowania decyzji, i czy ta osoba będzie mogła dawać upoważnienia tym, którzy pracują w inspektoracie?
4.
Opieszałość starosty w wykonaniu decyzji wojewódzkiego inspektora nie podoba się nie tylko mieszkańcom powiatu, którzy czują się pokrzywdzeni decyzjami Lidii Dudek, ale także radnym.
– Starosta nie wie co robić – twierdzi Paweł Rychlik, radny powiatu. – Przy nacisku z góry, teraz już nie tylko nacisku społeczeństwa, on po prostu nie wie co robić i przebiera nogami w powietrzu – ostro krytykuje szefa powiatu.
– W obliczu wielu okoliczności, będę zbierał podpisy radnych pod wnioskiem o odwołanie pana starosty, ponieważ sobie ewidentnie nie radzi – zapowiada Rychlik.
Były radny powiatu Franciszek Widera, który od wielu lat ”wałkuje” sprawę inspektor Lidii Dudek jest zdumiony postępowaniem szefa powiatu. Uważa, że Andrzej Stępień natychmiast po otrzymaniu wniosku powinien odwołać inspektor Dudek.
– Dziwię się, że starosta nie podjął decyzji o odwołaniu natychmiast – mówi Franciszek Widera. – Jest to jego decyzja, chociaż dla mnie bardzo, bardzo wątpliwa i nie znajdująca uzasadnienia.
5.
W dyskusji w sprawie wieluńskiej inspektor nadzoru budowlanego wypowiadali się mieszkańcy powiatu, którzy czują się pokrzywdzeni jej decyzjami. Już nie pierwszy raz przyszli na obrady Rady Powiatu z transparentami. Ewa Podeszwa od 9 lat walczy z nadzorem budowlanym, domagając się usunięcia z jej działki silosów, które, jak mówi ”bezprawnie postawił jej sąsiad”. Dodatkowo mieszkanka Mokrska twierdzi, że każdy kto odważył się podważyć decyzje pani inspektor, potem był wnikliwie kontrolowany przez wieluński PINB. Jest przekonana, że gdy Dudek odejdzie z piastowanego stanowiska, wiele osób odetchnie z ulgą.
– Wiele osób się ucieszy z jej odejścia, nie tylko ja – przekonuje Ewa Podeszwa. – W innych nadzorach budowlanych śmieją się z jej decyzji. Jeśli by ktoś pobudował na obcym terenie obiekt, to w innych powiatach jest chwila moment i już by była decyzja o ich usunięciu, ale nie tu, w Wieluniu jest inaczej. W wieluńskim inspektoracie nic nie jest takie łatwe – urywa.
6.
W sprawie Lidii Dudek na komisjach i sesjach Rady Powiatu rozmawiano bardzo często. Wszelkie skargi na jej działalność zawsze były odrzucane, a formułowane wobec niej zarzuty wyciszane. Radny powiatu Waldemar Kluska nie zostawił na staroście suchej nitki, obarczając go odpowiedzialnością za obecny stan rzeczy, podkreślając, że w sprawie dawno powinno się podjąć pewne decyzje.
– Przez te wszystkie lata był ”tenis stołowy”. Ping pong szedł między starostą, a inspektorem wojewódzkim – podniósł w trakcie obrad Waldemar Kluska. – To jest kpina totalna! – rzucił podniesionym głosem.
Radny Kluska dopytywał jakie są powody takiego podejścia do sprawy. Pytał starosty jaki jest powód, że pani inspektor ”broni się jak niepodległości”, a starosta nie potrafi lub nie chce podjąć stanowczych działań. Podkreślał też, że nie może mieć pretensji, że jest punktowany przez radnych.
– Pan jako starosta musi wychodzić na ring – mówił radny Kluska. – Nie może tak być, że wychodzi zawodnik na ring i zaczyna płakać, ”a bo mnie biją…”. Nie można chować głowy w piasek. Proszę potraktować sytuację poważnie. Jeśli wojewódzki pana wypchnął przed szereg, to niech się pan tłumaczy teraz za siebie i za niego, bo powody na pewno są.
Starosta odpowiadając na wystąpienie radnego stwierdził, że nigdy wcześniej wniosku o odwołanie Lidii Dudek nikt nie składał, a przynajmniej on takiego nie widział. Ktoś z końca sali krzyknął oburzony ”jak to, był taki wniosek, ja go tu mam”.
– Pan radny oczekuje, abym ja jako starosta odnosił się do spraw i przepisów budowlanych. Ja nie mam takich kompetencji – podniósł starosta.
Andrzej Stępień podkreślił też, że wnioskował do WINB o opinię w sprawie Lidii Dudek i otrzymał informacje, że nie została przeprowadzona kontrola w tym zakresie.
– Ja do pracy pani Lidii Dudek nie mam uwag. Oby wszyscy panie radny, swoje obowiązki tak wykonywali – grzmiał szef powiatu, dodając, że jest jedynie pracodawcą pani inspektor, a wszelkie decyzje w jej sprawie musi konsultować z wojewódzkim jej odpowiednikiem.
Słowa starosty o jego ograniczonych kompetencjach w zakresie odwoływania inspektora nadzoru skrytykował radny Paweł Rychlik.
– Jest pan też urzędnikiem, nie tylko starostą od dożynek i wręczania medali strażakom – mówił Rychlik. Radny dopytywał też czy to normalne, żeby tak ważny temat, budzący wiele wątpliwości, odsuwać, nie wyjaśniając go? Podniósł też, że takie tematy nie powinny rozstrzygać się przy kawie czy herbacie, a iść drogą urzędową.
Waldemar Kluska zarzucił też staroście, że w sprawie inspektora nadzoru budowlanego, mimo wielu skarg i sygnałów nie zrobił nic konkretnego.
– Nie było wniosku, to nie było kontroli, bo pan nie złożył żadnego wniosku – powiedział radny. – Każdy popełnia błędy, ja też. Ale starajmy się przynajmniej nie wszystko zamiatać pod dywan. (…) Jak nie my to mieszkańcy się dopatrzą. Jest pan na ringu, to trzeba się liczyć z tym, że w czapę też można dostać, i nie płakać na tym ringu, że mnie biją. Niech pan będzie facetem i weźmie sprawę w swoje ręce i zacznie działać. Pan jest, wydaje mi się, w takim błogostanie. Przez tyle lat sprawa się ciągnie, co najmniej trzy kadencje i było tylko odsyłanie listów, ale nie w formie prośby o kontrole.
Starosta oburzył się tym zarzutem i krzycząc podał, że 29 lipca, wnioskował do wojewódzkiego inspektora nadzoru budowlanego o ocenę powiatowego inspektora.
– Ale nie o kontrolę – rzucił radny Kluska.
– A jaka jest różnica między kontrolą, a oceną? – pytał starosta, dodając, że nic więcej w sprawie nie mógł zrobić.
***
Wygląda na to, że piątkowa sesja nie zamknęła sprawy Lidii Dudek, a była jedynie kolejnym odcinkiem wieluńskiej telenoweli o nadzorze budowlanym, którym od ponad 17 lat kieruje osoba nie posiadająca odpowiedniego wykształcenia, a obecnie pozbawiona także uprawnień budowlanych. Ile jeszcze będzie trwał ten serial? Tyle, ile zechce starosta, bo wprawdzie wniosek wojewódzkiego inspektora jest wiążący i szef powiatu musi odwołać Lidię Dudek, ale przepisy nie określają terminu w jakim winien to zrobić…

Starosta Andrzej Stępień odwoła powiatową inspektor, dopiero gdy pozna procedury i znajdzie kogoś na kto przejmie jej obowiązki Na szefie powiatu nie zostawił suchej nitki - mowa o Waldemarze Klusce, który od dawna domagał się konkretnych działań w sprawie wieluńskiej inspektor nadzoru W trakcie sesji starosta i inspektorka byli pod ostrzałem mieszkańców, którzy czują się pokrzywdzeni przez nadzór budowlany i ignorowani przez władze powiatu
fot.: Sławomir Rajch

Nowe boisko rok wcześniej niż zapowiadano

$
0
0

Zakończyła się przebudowa boiska przy szkole Podstawowej w Gaszynie. – Udało się nam zrealizować tę inwestycję rok przed planowanym terminem – zaznacza burmistrz Wielunia Paweł Okrasa.


Roboty przy pierwszym etapie przebudowy boiska w Gaszynie rozpoczęły się w maju tego roku. Termin umowny zakończenia inwestycji zaplanowano na 31 października 2017 r. Jednak wykonawca stanął na wysokości zadania i zakończył prace ponad rok wcześniej. Zadowolenia z takiego stanu rzeczy nie kryje włodarz gminy.

burmistrz

Paweł Okrasa nie ryje zadowolenia z terminu zakończenia prac

– Dzięki temu mieszkańcy już mogą korzystać z nowego boiska – podaje Paweł Okrasa.
Wartość zadania podstawowego (wartość umowna) to 412.758,66 tys. zł brutto. Za roboty uzupełniające i dodatkowe oraz inne wydatki gmina zapłaciła  57.193,90 zł.
Zakres zadania obejmował: niwelację terenu pod płytę boiska do powierzchni płaskiej ze spadkiem max. 5 proc., budowę trzech boisk; do piłki ręcznej o wym. 20×40 m z opaską szer. 1,0 m po obwodzie linii boiska. Na boisku do piłki ręcznej wrysowane linie boiska do piłki siatkowej; do koszykówki o wym. 26×14 m z opaską szer. 1,0 m po obwodzie linii boiska;  do piłki siatkowej o wym. 9×18 m z opaską o szer. 2,0 m po obwodzie linii boiska. Łączna powierzchnia płyty trzech boisk to 1 765,00 m2.
Nawierzchnia boisk sportowych została wykonana z poliuretanu, dwuwarstwowo o gr. minimum 16 mm, ułożona na macie elastycznej na podbudowie mineralnej przepuszczalnej dla wody.
Wyposażono każde z boisk w zestawy do gry; piłki ręcznej, siatkówki, koszykówki. Zamontowano też piłkochwyty na konstrukcji aluminiowej. W ramach robót dodatkowych wykonano trawniki, uformowano ziemię, zabezpieczono studnię głębinową, usunięto i wywieziono pnie, ułożono dojście z kostki brukowej i utwardzono wjazd.
Na realizację zadania pozyskano środki zewnętrzne z Ministerstwa Sportu i Turystyki – Program Rozwoju Bazy Sportowej Województwa Łódzkiego na 2016 r. –  środki pochodzące z Funduszu Rozwoju Kultury fizycznej – kwota 135 000 zł. Gmina jest przed podpisaniem umowy o dofinansowanie.
Szef wieluńskiego ratusza podkreśla, że na terenie szkoły, nieopodal tego boiska, znajduje się wcześniej urządzona siłownia napowietrzna.
– Budując tę siłownię, miałem na myśli stworzenie kolejnego w gminie kompleksu sportowego z prawdziwego zdarzenia – podsumowuje burmistrz Okrasa.

fot.: Sławomir Rajch, archiwum urzędu

Kolejne remonty jeszcze w tym roku

$
0
0

Większość inwestycji drogowych na terenie gminy dobiegła już końca. Osjaków wykorzysta jednak czas, który pozostał do końca sezonu i jeszcze w tym roku wykona kolejne prace

Jeszcze w tym roku gmina Osjaków zamierza wykonać przebudowę drogi prowadzącej od granicy z gminą Siemkowice do Kuźnicy Ługowskiej. Inwestycja będzie realizowana w ramach programu rozwoju gminnej i powiatowej infrastruktury drogowej na lata 2016 – 2019.

– Byliśmy na dalekim miejscu z punktacją, ale okazało się, że znalazły się pieniądze i będzie realizowana – mówi Leszek Wajs z Urzędu Gminy w Osjakowie. W ramach tego zadanie wykonany zostanie ponad półtora kilometrowy odcinek drogi. Cała inwestycja kosztować będzie ponad 600 tysięcy złotych, jednak połowę z tej kwoty stanowi dofinansowanie pozyskane przez gminę

– Będzie tam ścieżka rowerowa, zatoka autobusowa, kawałek chodnika z zachowaniem rozjazdu na drogę gminną. Będzie też przebudowa skrzyżowania – wymienia Wajs.

Na terenie gminy udało się już zakończyć kilka inwestycji drogowych.
– W ramach modernizacji dróg dojazdowych do gruntów rolnych z urzędu marszałkowskiego wykonaliśmy drogę tak zwaną szkolną od Walkowa, ponieważ kursuje tam autobus szkolny, a była z kruszywa łamanego w złym stanie technicznym. Została wykonana na długości 1 030 metrów z rozbudową skrzyżowań o szerokości czterech metrów juz została oddana do użytku – mówi Leszek Wajs. Droga szkolna została dofinansowana w kwocie 90 tys. 250 zł.

Kolejną zakończoną już inwestycją jest pierwszy etap remontu drogi w Czernicach. Odcinek 750 metrów wykonano za ponad sto tysięcy złotych. W Czernicach wykonano nawierzchnię asfaltową z trzema rozjazdami na drodze szerokości czterech metrów. Na tym jednak drogowe inwestycje się nie kończą. Jedne są w trakcie, inne w planie. Jeszcze na ten rok.

-Obecnie prowadzony jest odcinek drogi wspólnie z gminą Konopnica wykonywany jest mały odcinek 115 metrów od drogi rolniczej w Walkowie do granic gminy Konopnica. Gmina Konopnica wykonuje tam drogę, a do tego skrzyżowania w ramach współpracy robimy jako jedna inwestycję te 115 metrów – mówi Wajs i zapowiada kolejną inwestycję. Ta nie jest co prawda wielką i kosztowną, jednak konieczną do wykonania.

– Ukończenie odcinka ulicy Topolowej w Osjakowie, gdzie zostało wykonane swego czasu sto metrów, pozostało do wykonania 260 metrów. Tam jest zużyta podbudowa z kruszywa łamanego, zniszczona warunkami atmosferycznymi i użytkowaniem. Zostanie na niej wykonana warstwa wyrównawcza z kamienia łamanego i nawierzchnia czterocentymetrowego dywanika asfaltowego. Szerokość pięć metrów. Przy takim odcinku większy będzie koszt transportu maszyn przyjeżdżających. Po rozmowie z wykonawcami, którzy prowadzą prace w obrębie Osjakowa ustaliliśmy, że gdy będą wykonywali prace na innych odcinkach dróg wykonają też ten odcinek – wyjaśnia.

Remont ul. Topolowej gmina wykona ze środków z własnego budżetu. Podobnie, jak miało to miejsce w przypadku zakończonego w lipcu tego roku remontu drogi w miejscowości Krzętle, gdzie nawierzchnię asfaltową wykonano na odcinku długości 750 metrów. Inwestycja w Krzetlach kosztowała gminę niemal 90 tysięcy. Ta w Osjakowie będzie znacznie tańsza. W budżecie zabezpieczono na remont ulicy Topolowej 35 tysięcy.

Kolejna zakończona już inwestycja to remont drogi od miejscowości Drobnice do Kolonii Zagóry. Tam na odcinku długości 1 200 metrów wykonano nawierzchnię destruktową.

Remonty idą pełną parą. Jedne się kończą, inne dopiero zaczynają, gmina Osjaków wykorzystuje jednak czas na remonty do samego końca. Mimo, że sporo udało się zrobić, potrzeby w tym zakresie są ogromne. Podobnie jak oczekiwania. Jedni proszą, inni żądają, a rzeczywistość pokazuje, że w samym Osjakowie nie brakuje jeszcze dróg, które aż proszą się o remont.

fot. Marcin Stadnicki

Remonty dróg w Liczbach

Zofia – Kuźnica Ługowska
długość – 1 550 m
koszt – 634 981 zł
status: do wykonania

Droga „szkolna”
długość – 1 030 m
koszt – 172 400 zł
status: wykonana

Czernice
długość – 750 m
koszt – 113 254 zł
status: wykonana

ul. Topolowa, Osjaków
długość – 260 m
koszt – 35 000 zł
status: do wykonania

Drobnice – Kolonia Zagóry
długość – 1 200 m
koszt – ok. 100 00 zł
status: wykonana

Krzętle
długość – 750 m
koszt – 88 050 zł
status: wykonana

Drogowy cyrk na kółkach

$
0
0

W Kraszkowicach ludzie kopią w gminnej drodze doły głębokie na ponad półtora metra. Pracownicy firmy budowlanej nie kryją zdziwienia twierdząc, że taki cyrk widzą po raz pierwszy w życiu. – Gminę poj….. – komentuje poirytowany mieszkaniec. -Ja się pod tym podpisuje – dodaje sąsiadka.

Gmina Wierzchlas wzięła się za przebudowę ulicy Lipowej w Kraszkowicach. Czas najwyższy, bowiem do tej pory droga była w fatalnym stanie. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie chaos, jaki w miniony piątek panował na placu budowy.

Gmina kazała kopać

– Na niejednej robocie już byłem, ale z czymś takim się jeszcze nie spotkałem – mówi pracownik firmy, która wykonuje remont ul. Lipowej w Kraszkowicach. Trudno się dziwić, bowiem na miejscu pracuje nie tylko firma, ale i mieszkańcy. Sytuacja wygląda dziwnie już na pierwszy rzut oka. Wykopane w ziemi przez mieszkańców dziury sięgają nawet metra i sześćdziesięciu centymetrów głębokości. Kto pozwolił ludziom prowadzić prace na gminnej działce?
– Gmina – odpowiadają mieszkańcy. I nie pozwoliła, a nakazała.
– Według mnie to należy do wodociągów, nie do mieszkańców. Kto im kazał grzebać przy wodzie? – dziwi się pracownik.
– Nawet my jako firma nie możemy przy tym grzebać – dodaje.

Ludzie pracujący na remontowanej drodze potwierdzają jak jeden mąż, że to właśnie z gminy usłyszeli, że mają złapać za łopaty i kopać.

-Wszystko ręcznie kopane, bo gmina koparki nie da. Wszystko we własnym zakresie – mówi mieszkaniec Kraszkowic, który właśnie kończył swoją część pracy. Mimo, że ludzie byli podirytowani sytuacją, praktycznie wszyscy wzięli się do pracy. Dlaczego? Zgodnie z informacją jaką otrzymali, przyłącze należy do nich i to oni będą odpowiadać za nie w razie awarii.
– Zasuwy są, tylko wcześniej jak robili to pourywali te rury. Wszystko się zasypało. Nie daj Boże jak coś pęknie, to nie ma jak zakręcić. Wcześniej była robiona droga, to wtedy poobrywali i to tak zostało – wyjaśnia pracujący na drodze mężczyzna.
– Sama obawa, że niech by się coś stało. Lepiej wykopać teraz niż później zrywać ten asfalt. My też jesteśmy na tyle świadomi, że nikt sobie nie zostawi takiej bomby – dodaje sąsiadka.

Wykonanie potężnych wykopów, które pozwoliły dostać się do zaworów na głównej nitce wodociągu nie było łatwe. Mieszkańcy musieli przekopać się między innymi przez stertę kamieni. Poza łopatami korzystali także z kilofów. W końcu jednak się udało i pokaźnych rozmiarów doły pokazały się na remontowanej drodze.

Ludzie ostro wzięli się do pracy. W wykonanych wcześniej wykopach próbowali sprawdzić, czy odnalezione pod ziemią zawory w ogóle da się odkręcić. Cała instalacja, jak i większość przyłączy powstało w latach 80-tych. Chcąc odkręcić zawory mieszkańcy spryskiwali je chemikaliami.
– Dla mnie to budzi wątpliwości, bo my dotykamy zaworu na głównej nitce. To powinna gmina robić, bo my jakimś WD polewamy, żeby to ruszyć. Jak to się dostanie do wody, to kto za to odpowie? My zatrujemy praktycznie całą wioskę – podnosi jedna z mieszkanek. Podobne obawy mają wszyscy, którzy w piątek po południu wykonywali prace na ulicy Lipowej.
– Pracownicy pierwszy raz się spotkali z tym, że my jako osoby fizyczne możemy sobie grzebać w wodociągu. Może być przecież tak, że na przykład ja będę szalona i mogę zatruć sąsiadów. A jak wpuszczę tam jakiegoś wąglika czy coś? – pyta retorycznie nasza rozmówczyni.

Mieszkańcy Kraszkowic nie szczędzili słów krytyki wobec władz, które ewidentnie nie panowały nad sytuacją.
– Dzieje się taki cyrk, bo niech pan zobaczy, robią drogę. Ja się za bardzo na tym nie znam. Ma być asfalt, ale mniejsza z tym. Teraz się okazuje, że my we własnym zakresie te zawory, które mamy z wodociągu do domu, musimy odkopać – irytuje się mieszkanka.

Każdym cyrkiem jednak ktoś musi kierować. Z wskazaniem osoby odpowiedzialnej za całe zamieszanie nikt z pracujących przy drodze nie miał problemu.
–  Dzwonię do pani Dury do gminy i  mówię tak; pani Sabino, co z tymi zasuwami? Ona mówi: pani drogę robią i pani się nie interesuje? Ale moment, ja pracuję po 12 godzin. Ja nie będę wieczorem o 21 latać po sąsiadach i się pytać. Robią drogę, ale to gmina robi, nie ja – relacjonuje kobieta.

Urzędnicy zaskoczeni

Po zapoznaniu się z niecodzienną sytuacją, jaka miała miejsce w Kraszkowicach natychmiast udaliśmy się do urzędu. Sekretarz gminy, zazwyczaj bardzo dobrze zorientowany w tym, co dzieje się na jej terenie tym razem nie krył zaskoczenia.
– Pierwsze słyszę – mówi Leszek Gierczyk zapytany o przyczynę tego, że mieszkańcy robią potężne wykopy na gminnej działce. Sekretarz kieruje nas do Sabiny Dury odpowiedzialnej za wodociągi w gminie Wierzchlas, a sam udaje się do wójta by zgłębić temat.

Sabina Dura natomiast ma tego dnia ręce pełne roboty. W pokoju numer cztery właśnie rozmawia z jedną z mieszkanek Kraszkowic, która domaga się wyjaśnień w tej samej sprawie.
– Mają położyć asfalt, a wy wiecie, że macie zasuwy, żeby wam nie przykryli, bo to jest wasze. Dlatego konserwator tam poszedł. Przecież widzicie, że będą kładli asfalt – wyjaśnia interesantce.

Jak mówi dalej, konserwator został wysłany na ulicę Lipową z informacją, że każdy ma odszukać sobie zasuwę i doprowadzić ją do takiego stanu, aby nie była zasypana i przez to niewidoczna.
– Trzeba to odkryć i musi być obudowa tej zasuwy. Jak pani robiła to czemu pani tej obudowy nie założyła? – pyta Dura.
– Jak państwo robiliście tą drogę, już kilka razy była zrywana. Wszystko zostało zerwane i to jest zasypane – wyjaśnia mieszkanka ulicy Lipowej.

Pracownica urzędu jednak dalej upiera się, że zasuwy mają zakupić i założyć mieszkańcy.
– To dziwnie wygląda, bo droga należy do gminy i są po metr sześćdziesiąt dziury kopane przez mieszkańców w tej działce – informujemy.
– Ale jak przez mieszkańców? – pyta Sabina Dura – każdy szuka swojej obudowy. Szukają, bo mają popsutą zasuwę i muszą ją naprawić.

Atmosfera w pokoju numer cztery, gdzie odbywa się rozmowa staje się coraz bardziej gorąca.
– Przepraszam, to ja sobie zepsułam tą zasuwę? – pyta mieszkanka Kraszkowic.

Sabina Dura natomiast dopytuje, kto kopał na metr sześćdziesiąt.

– Wczoraj jak przyjechałam z pracy, to sąsiad przy sąsiedzie wkopuje się na taką głębokość – informuje mocno już poirytowana kobieta, która próbuje wyjaśnić sprawę.

– Każdy ma klucz do swojej zasuwy. Raz w roku powinien sobie przekręcić i sprawdzić czy jest czynne. Teraz załóżmy, że jest awaria na przyłączu, czy pani nie płaci za wodę. Ja chcę odciąć tą wodę, bo takie są prawa – mówi Sabina Dura i od razu spotyka się z ripostą swojej rozmówczyni.

– To ja mam zrobić tą studzienkę, konserwować a pani ma służyć tylko do odcięcia wody jak ja nie będę płacić? To jest śmieszne – rzuca kobieta i wychodzi.

Wbrew temu, co twierdzą pracujący w Kraszkowicach ludzie, Sabina Dura zapewnia, że przy wykonywaniu wykopów mogli oni skorzystać z pomocy operatora koparki.

– Ten pan, może 15, może 20 po 11 dzwoni, że on natychmiast chce koparkę. Dzwonię do konserwatora i mówi, że jak skończą jedno, to przyjadą. Dzwonie znów do tego pana i mu mówię, a on mi odpowiada: „ ja już nie chcę koparki, sam sobie wykopałem, bo jestem górnikiem” – twierdzi.

O ile z wykopami mieszkańcy poradzili sobie sami, o tyle pojawił się problem zasypania wykopów, które przez swoją głębokość mogą stwarzać zagrożenie. Sabina Dura dzwoni więc do mężczyzny, który według niej zrezygnował z pomocy przy kopaniu.
– Pan już zasypał ten dół? Mogę wysłać tam koparkę – zapewnia Dura.
– Jak to zalał pan betonem? – pyta słysząc odpowiedź mieszkańca Kraszkowic.

Jak się okazuje mężczyzna żartował i tak, jak samodzielnie wykopał dziurę, tak też własnoręcznie ją zasypał. Sabina Dura twierdzi, że nakazanie mieszkańcom odkopania zasuw miało na celu tylko ich dobro. Są one bowiem ich własnością i w razie awarii to właśnie oni poniosą odpowiedzialność, gdy nie będzie dostępu do zaworów. To jednak nie jedyny powód.
– Gdyby przyszło mi zamknąć komuś wodę, to ja bym nie miała możliwości – mówi.

Sprawa wyjaśniona? Nic bardziej mylnego

Po obszernym wyjaśnieniu sprawy przez pracownice urzędu wracamy do sekretarza. Leszek Gierczyk także już zdążył zapoznać się z problemem.
– Zasuwy rzeczywiście należą do mieszkańców. Oni powinni je sobie wyprowadzić, natomiast czy przy takich pracach nie powinno być jakiegoś nadzoru? To są naprawdę głębokie wykopy – pytamy sekretarza.
– Z jednej strony ludzie dawno powinni to sobie wyprowadzić. Do tej pory to była droga gruntowa. W razie awarii bez problemu można było się tam dokopać. Moim zdaniem tu jest błąd takiej koordynacji bardziej. Pani z wodociągów ma lepszą wiedzę, ma dokumentację, tam powinny być te zasuwy uwzględnione. To są stare rzeczy i nawet niektórzy właściciele nie wiedzą gdzie to mają. Porozmawiam jeszcze z panią Sabiną, z szefem, żeby wzmocnić nadzór naszych wodociągów nad tym wszystkim – zapewnia Gierczyk.

Całego zamieszania można było uniknąć. Wystarczyło wcześniej poinformować mieszkańców, że będą musieli wykonać tego typu prace.
– Tutaj w trakcie prac pewnie wyszły te problemy z zasuwami. Może rzeczywiście z naszej strony powinniśmy przewidywać pewne sytuacje, chociaż nie do końca zgodnie z prawem były te zasuwy w drodze umieszczone, bo to nie jest miejsce na takie instalacje – mówi Leszek Gierczyk.

Kiedy wszystko wydaje się już jasne wracamy do Kraszkowic. Wykopy są już zasypane. Część zasuw jest odsłonięta. Z ziemi wystają także rury, które wkopali mieszkańcy. Okazuje się jednak, że  to wcale nie koniec. Samo odkopanie zaworów i umieszczenie w ziemi prowadzących do nich rur nie rozwiązuje problemu. Przy naszej drugiej wizycie na ulicy Lipowej dowiadujemy się w czym tkwi problem. Otóż termin zasuwa, który pojawiał się zarówno na placu budowy, jak i w urzędzie był niejednokrotnie błędnie rozumiany. Nawet Sabina Dura, kiedy pokazaliśmy jej zdjęcie potwierdziła, że widnieje na nim zasuwa. Tymczasem był to zawór. Zasuwa natomiast to metalowy kielich, który zakłada się na prowadzącą do zaworu rurę. Dodatkowo, jak wyjaśnili nam obecni na miejscu pracownicy firmy remontującej drogę, element ten należy zalać betonem.
– Ja sobie nie wyobrażam, żeby mieszkańcy sami to zrobili. To trzeba wypoziomować, do tego potrzebni są fachowcy – mówi jeden z pracowników.

Część mieszkańców była przekonana, że wyprowadzając rurę z wykopu zakończyli swoje prace. Tymczasem firma nie rozpocznie asfaltowania, jeżeli zasuwy nie znajdą się na swoich miejscach.

Problem, jak zapewnia sekretarz gminy Wierzchlas, został już rozwiązany. Zasuwy zostały odnalezione. Tu gdzie ich brakuje zostaną zakupione i zainstalowane nowe. Obędzie się bez zalewania betonem i poziomowania.
– To już nie ta technologia. Wystarczy zakupić odpowiednie elementy i je zainstalować. Mieszkańcy mogą zrobić to sami, albo poprzez pracownika gminy – wyjaśnia Leszek Gierczyk. To z pewnością dobra wiadomość, bowiem prace przy remoncie nie opóźnią się przez problem z zasuwami. Pytanie natomiast czy nie można było tak od razu?

***
Nie ulega wątpliwości, że przyczyną całego zamieszania, jakie miało miejsce w Kraszkowicach jest brak porozumienia. Mieszkańcom przekazano, że mają coś odkopać. Ci mimo, że mocno poirytowani wzięli się do pracy nie do końca wiedząc dlaczego mają kopać w gminnej działce. Jedni byli świadomi, że zasuwy są zerwane i będą musieli musieli włożyć trochę pracy w ich odnalezienie, czy zamontowanie. Inni nie do końca byli świadomi czego gmina od nich oczekuje. Fakt, że to właśnie osoby prywatne odpowiadają za swoje przyłącza niewiele tu zmienia. Trudno bowiem dziwić się, że widząc mieszkańców kopiących potężne doły i grzebiących przy wodociągu, całe zdarzenie wielokrotnie nazwano cyrkiem. Nikt oczywiście nie sugeruje, że gmina powinna pokryć koszty prac, z pewnością powinna jednak ułatwić mieszkańcom ich wykonanie. Władze na pewno nie powinny dopuścić do tego, aby osoby fizyczne wykonywały tak głębokie wykopy w gminnej działce bez jakiegokolwiek nadzoru. „Grzebanie” przy głównej nitce wodociągu także budzi wątpliwości. Na niewiele zdaje się także tłumaczenie, że coś zostało wykonane dawno, czy zwyczajnie źle. Od czegoś w końcu są władze i pracownicy gminy i trudno oczekiwać, żeby przeciętny „Kowalski” ewidencjonował wodociągi. Pozostaje mieć nadzieję, że nie tylko człowiek, ale i władza uczy się na błędach i jedynym cyrkiem, jaki do gminy Wierzchlas zawita będzie taki z akrobatami czy klaunami. Nie zaś z urzędnikami w rolach głównych.

Marcin Stadnicki
współpraca Anna Pawełczyk
fot. Anna Pawełczyk

„Przyjaciółką długu jest nędza”

$
0
0

Sytuacja finansowa gminy Pajęczno do najlepszych nie należy. Znów brakło na wynagrodzenia dla nauczycieli, pojawił się także pomysł wyemitowania obligacji. O tych i innych problemach Pajęczna z przewodniczącym gminnej komisji oświaty Piotrem Mielczarkiem rozmawiał Marcin Stadnicki.

Marcin Stadnicki: Nam udało się uzyskać informacje o wysokości dodatków funkcyjnych, jakie otrzymują dyrektorzy poszczególnych placówek oświatowych. Pan wnioskował o to podczas sesji. Czy uzyskał Pan już satysfakcjonującą odpowiedź?
Piotr Mielczarek: Otrzymałem odpowiedzi, natomiast w odpowiedziach dostałem tylko wysokość tych dodatków, które już się wcześniej ukazały w prasie. Natomiast na sesji prosiłem o coś zupełnie innego. O wyjaśnienie przyczyn, dlaczego pani dyrektor podstawówki ma najniższy dodatek. Co prawda pan burmistrz tłumaczył, że współpraca poprzednio się tak źle układała, ale ja poprosiłem o to na piśmie. Dostałem tylko wysokość tych stawek.

Czy te argumenty burmistrza, który twierdzi, że zapis regulaminu nie ma znaczenia, bo to jest jego decyzja, satysfakcjonują pana? Uważa pan, że sprawa została wystarczająco wyjaśniona?
To na pewno nie rozwiązuje sprawy, bo pani dyrektor ma podstawy, żeby się czuła dyskryminowana w jakiś sposób. Z sumieniem burmistrza nie będziemy dyskutować, jeśli uznał, że tak jest dobrze, to trudno. Chociaż widzę taką sprzeczność. Przecież pani dyrektor o tym mówiła, że przed końcem roku szkolnego dostała najwyższą ocenę pracy. Komisja oświaty też nigdy nie miała żadnych zastrzeżeń, nie docierały do nas żadne głosy, że tak źle funkcjonuje ta placówka. Nagle słyszymy we wrześniu, że tak źle ta współpraca przebiegała, że pani dyrektor sobie nie radziła z problemami. Jest to niedorzeczne.
Wnioskowaliśmy jako komisja edukacji, bo taka była prośba pani dyrektor ze szkoły podstawowej numer jeden, odeszła pani z sekretariatu na emeryturę i tam został tylko jeden etat. Przypominam, że tam jest 570 dzieci plus 80- parę etatów do obsługi. To jest ogromna rzesza ludzi, których teraz jedna pani w sekretariacie musi obsłużyć. Wnioskowaliśmy też przez panią inspektor oświaty do pana burmistrza, żeby ten etat tam jednak stworzyć. Etat, który był, a który się skończył naturalnie, a który uważamy, że powinien być do obsługi takiej dużej ilości ludzi. Uczniów, często rodziców i także nauczycieli Do tej pory tego nie ma, Mam nadzieję, że pan burmistrz o tym pamięta.

Burmistrz wyjaśniał, że pani dyrektor nie przystosowała placówki na przyjęcie przedszkolaków i to był główny zarzut do jej pracy. Pan jako przewodniczący komisji oświaty na pewno ma wiedzę na temat możliwości poszczególnych placówek. Pani dyrektor miała w ogóle możliwość przyjąć przedszkolaki w placówce bez zaburzania jej funkcjonowania?
Nie uczestniczyłem w rozmowach, które się odbywały na linii burmistrz – rodzice – dyrekcja. Wiem za to, że to spowodowałoby zmianowość w szkole. Tym bardziej, że ta zmianowość już jest. Z tego co wiem, to jest jedna i dwie dziesiąte zmiany. Już teraz szkoła tak funkcjonuje przy tych sześciu oddziałach. Nie wiemy jak będzie przy ośmiu oddziałach. To pewnie była też przyczyna protestów rodziców, do których dotarła informacja, że jak szkoła przyjmie przedszkolaki, to będą musieli się liczyć ze zmianowością dla uczniów szkoły podstawowej. Zapewne to spowodowało dalsze działanie i przeniesienie przedszkola do gimnazjum.

To był dobry pomysł?
Mimo, że na początku byłem temu przeciwny, to widzę, że pracy gimnazjum to nie utrudniło. Warunki tam są dość dobre, myślę, że nawet lepsze niż byłyby w przedszkolu numer jeden. Wizytujemy to przedszkole i nie jest tajemnicą, że warunki lokalowe pozostawiają wiele do życzenia. Zaczynamy dyskutować o planach przeniesienia całkowicie przedszkola numer jeden do tej części gimnazjum, gdzie aktualnie są te oddziały przedszkolne na dole i całą górę. Czyli całe skrzydło byłoby zagospodarowane na potrzeby przedszkola. Uważam to za dość dobre rozwiązanie. Tworzymy dobre warunki, myślę, że ta setka dzieci by się tam spokojnie pomieściła. Nie dobudowujemy skrzydła do starego przedszkola, którego wartość na papierze to około dwóch milionów, gdzie były zaprojektowane trzy sale i kuchnia. W gimnazjum kuchnię już mamy. Uważam to za dobry pomysł ze względu na oszczędności.

Jeżeli planowana reforma wejdzie w życie, to ten plan, o którym Pan mówi idealnie wpasuje się w nowe warunki. Nie będzie problemu „co zrobić z budynkiem gimnazjum”.
Zobaczymy w jakim kierunku to pójdzie. Póki co nie mamy żadnych wytycznych, według których moglibyśmy działać. Mam nadzieję, że jak się te wytyczne z góry pojawią, to będziemy mogli o tym dyskutować, że nie zostaniemy postawieni przed faktem dokonanym i ktoś zdecyduje zaocznie bez wiedzy środowiska: związków, dyrektorów, komisji oświaty i osób najbardziej zainteresowanych. Pożyteczne będzie to, że dzieci zyskają dobre warunki. Na pewno dużo lepsze niż są w starym przedszkolu. My oszczędzamy te półtora, dwa miliony na tej budowie. Co prawda pieniądze na projekt już poszły, ale może warto to na etapie projektu zostawić. Budynek będzie jeden, rachunki się nie zmienią. Akurat to posunięcie, jeżeli się tak skończy, uważam za dobre. Rodzice powinni być zadowoleni, bo jest i miejsce i parking, także zaplecze będzie fajne i tutaj kibicuję burmistrzowi, żeby się to powiodło.

Wróćmy jeszcze do tematu dodatku funkcyjnego. Pan głosował za przyjęciem regulaminu wynagradzania nauczycieli. Jest zapis, który przegłosowała rada mówiący jasno od czego zależy wysokość dodatku. Tymczasem burmistrz, sprawujący władzę wykonawczą decyduje inaczej. Czy pan jako radny nie ma wrażenia, że decyzja rady została uznana za nieistotną, że burmistrz nie wykonał uchwały?
Niewątpliwie można mieć takie wrażenie, że regulamin regulaminem, ale jak w tym kultowym filmie „sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie”. Chociaż ze sprawiedliwością to wiele wspólnego nie ma. Intencje burmistrza niech każdy oceni. Dla mnie jest to nie fair i uważam, że jakaś elementarna sprawiedliwość powinna być. Tym bardziej, że wiemy, że wysokość tego dodatku ma zależeć od wielkości szkoły. Szkoła podstawowa jest największą szkołą, więc ten dodatek powinien być wyższy. Ale widocznie pan burmistrz uznał, że ta współpraca się nie układa. Co z kolei jest paradoksem, bo pani dyrektor tłumaczyła, że ocena pracy była dobra, komisja, co mogę potwierdzić, też żadnych uwag nie miała. Wręcz przeciwnie. Za każdym razem jak tam byliśmy ocenialiśmy najlepiej przygotowanie placówki do rozpoczęcia roku szkolnego.

Pozostając w tematach oświatowych, nie po raz pierwszy pojawił się problem z pieniędzmi na wypłaty dla nauczycieli. Czy pana zdaniem to jest normalne, że w cywilizowanej gminie miejsko-wiejskiej, jaką jest Pajęczno, gdzie budżet jest projektowany nagle okazuje się, że brakuje pieniędzy na wypłaty wynagrodzeń? Gdzie tkwi przyczyna?
Już dwa lata słyszymy tą samą historię. Mnie to dziwi. Jak pani skarbnik kolejny raz o tym mówiła, to nawet nie protestowałem, bo wydawało mi się, że w tamtym roku już to przerabialiśmy. To jest deja vu. Identyczna historia. Wydawało mi się, że sobie to wyjaśniliśmy. Sytuacja, w której pani skarbnik tworząc budżet dostaje pewnie od dyrektorów szkół ich budżet. Potem każe go obcinać, żeby jej budżet gminny się zamknął, a pod koniec roku, w okolicach października się dowiadujemy, że brakuje. Przypuszczam, ale to są tylko moje przypuszczenia, że dyrektorzy jak dostają polecenie obcinania kosztów, to owszem, obcinają. Budżety szkół sprawiają, że budżet gminy się zamyka, ale gdzieś tak powiedzmy do października. W październiku, listopadzie przychodzi czas, że znowu bierzemy kredyt. I słyszę to już drugi raz, że mamy sytuację, w której znowu do oświaty trzeba będzie dołożyć! Nie dołożyć, tylko wyrównać to, o czym dyrektorzy meldowali. A tłumaczenie, że dyrektorzy nie przewidzieli awansów? Nie ma takiej możliwości. Owszem, mogli nie wiedzieć na koniec roku kto przejdzie na emeryturę i tak dalej. To mogły być rzeczywiście niezaplanowane wydatki, ale nie w takich kwotach, o jakich teraz pani skarbnik mówi. To jest dla mnie sytuacja dziwna. Słyszymy o tym, tłumaczymy. Wydawało mi się, że w ubiegłym roku wyjaśniliśmy ta sprawę raz na zawsze, ale okazuje się, że nie. Nie wiem czy chodzi o to, że przy okazji łatania dziury w oświacie dobieramy jakiś kredyt, który tylko częściowo będzie na oświatę przeznaczony. Reszta na łatanie innych dziur niestety.

Ale to znaczy, że coś funkcjonuje źle. Albo jest coś nie tak z projektowaniem budżetu, albo z organizacją oświaty na terenie gminy.
To, że do oświaty trzeba dokładać jest faktem nie tylko w gminie Pajęczno. Można natomiast porównywać i się zastanawiać, czy inne gminy w takim samym stopniu dotują. Nie wiem czemu, ale w trakcie tej kadencji nie mieliśmy ani raz przedstawionego projektu, w którym jest określona ilość etatów, klas. Nie mieliśmy nawet do wglądu. Dawniej to tylko opiniowaliśmy. Pamiętam jeszcze z kadencji 2006 – 2010, że taki dokument oglądaliśmy. W maju, czerwcu dyrektorzy przedstawiali, my się z nim zapoznawaliśmy. Wiedzieliśmy jak to będzie wyglądać, jakiej wielkości będą klasy, ile będzie etatów przewidzianych. Dziś już tego nie ma. Nie jesteśmy w stanie nawet spróbować coś wcześniej zrobić. Musimy wierzyć, że to jest zorganizowane najlepiej tak, jak dyrektorzy w porozumieniu z burmistrzem zrobią. Co do organizacji oświaty, to placówek chyba już za dużo nie jest, bo pewnie się okaże, ze może tego miejsca trochę braknąć mimo tego, że stracimy rocznik uczniów na rzecz szkół średnich może się okazać, że będzie trochę ciasno. Zarówno w szkole numer jeden, jak i w szkole numer dwa, jeżeli powstanie rejonizacja może spowodować, że będzie ciasno. Liczby szkół już bardziej się okroić nie da. Pytanie co do etatów, ale to jest sprawa, na którą, jak mówiłem wcześniej, nie mamy wpływu, nie wiemy.

Gmina nie jest w najlepszej sytuacji finansowej, skoro znów brakło pieniędzy, znów trzeba się posiłkować kredytem. Pojawił się nawet pomysł wypuszczenia obligacji. Czy to jest pana zdaniem dobry pomysł na ratowanie budżetu?
To, że gmina jest w nie najlepszej sytuacji finansowej, to ta cześć rady, którą burmistrz nazywa opozycją, nawet nie mówi, tylko trąbi o tym od dawna. Nasze zadłużenie około 12 milionów, odsetki, które już spłacamy, odsetki, które rocznie oddajemy od tych kredytów uważam, że są ogromne. Pytanie o obligacje. Nie wiem, jeżeli się pojawi, pani skarbnik już zapowiedziała, że może się taki temat pojawić. Pewnie usłyszymy, że obligacje to jest pożyteczna rzecz, fajna metoda dofinansowywania, tylko na razie nic jeszcze nie wiemy. Na co te pieniądze? Co będzie ich zabezpieczeniem? Pod co będą wydane? Czy pod przedsiębiorstwo miejskie, czy pod jakieś budynki,  co będzie zabezpieczeniem dla tych obligacji? Tego jeszcze nie wiemy, natomiast dla mnie nie ulega wątpliwości, że obligacje, jakkolwiek to zwał, niech będzie, że są takie wspaniałe, ale dalej stanowią formę kredytu, który będziemy fundować naszym dzieciom. To jest działanie dla mnie nie do przyjęcia. Zwalamy to na następne pokolenie. Nie wyobrażam sobie ojca, który swoim dzieciom w posagu zostawia kredyt do spłacenia. Uważam, że skala tych naszych przedsięwzięć już jest za duża i tu na pewno sprzeciw i opór części rady będzie. Mówią, że przyjaciółką długu jest nędza. Myślę, że warto o tym wspominać. Dług już jest bardzo duży i uważam, że jeśli będzie rósł, to tylko gorzej. Ktoś go kiedyś będzie musiał oddać.

Co więc Pana zdaniem jest nie tak? Dług rośnie, bierzecie kolejny kredyt, myśli się o obligacjach. Gdzie tkwi błąd?
Myślę, że nie dbamy należycie o zwiększenie dochodów. Wydatki owszem, rosną, z różnymi rzeczami związane. Niedługo pewnie będzie oddany budynek na stadionie, który dalej będzie trzeba utrzymać w jakiejś przyzwoitej formie, co spowoduje znowu rosnące koszty, a dochody budżetowe jak widać nie rosną. Sprawa sprzedanego majątku. Też można mieć wrażenie, że już do sprzedania niewiele, albo nic. Sprzedaż majątku to jest jednorazowy zastrzyk gotówki i bardzo krótki. Sprzedaliśmy dużo bardzo cennych miejsc, o czym mówiłem już nie raz. Dla mnie jest to przykre, to jest nie do odzyskania a dalej brakuje. Potrzebny jest program oszczędności. Ja wiem, że to nie brzmi dobrze, ale niestety kiedyś te oszczędności trzeba zrobić. Jeśli nie zwiększamy dochodów. Albo jedno, albo drugie. Należałoby ściągnąć inwestorów. Tereny inwestycyjne były. Była kiedyś działka przeznaczona pod rozbudowę „Limaru”. Rada, nie pamiętam już której kadencji, przeznaczyła z myślą o tym, żeby tam powstała fabryka zatrudniająca 200, 300 osób. Długo ten projekt wisiał nawet przed salą konferencyjną. Potem zniknął, a teraz się okazało, że prawo wieczystej dzierżawy zostało sprzedane nie przez gminę, tylko przez firmę Limar innemu właścicielowi. Co ona tam zrobi?  Nie wiem. Czy tam powstanie fabryka, czy nie. Takim sposobem straciliśmy niemałą działkę w świetnym miejscu, teren inwestycyjny.

Czyli wyjścia są dwa. Albo ściągamy inwestorów, albo przyjdą lata chude?
Tak. Najlepiej, aby działania były jednoczesne. Z jednej strony ściągamy inwestorów, tworzymy miejsca pracy i dochody z podatków i jednocześnie oszczędności. Mimo wszystko. Oszczędności na każdym szczeblu działalności. Od administracji poprzez wszystkie wydatki. Taki przyszedł czas. Były fajne lata, dość przyjemnie się pieniądze wydawało, ale trzeba sobie to powiedzieć szczerze, pora naprawdę zacisnąć pasa.

Nie brakuje osób w Pajęcznie, którym nie podoba się natłok końskich imprez. Burmistrz tłumaczy, że te imprezy promują Pajęczno, na pewno jest dzięki nim o Pajęcznie głośno. Czy nie jest ich jednak za dużo? Czy gmina nie powinna zrobić czegoś dla swoich mieszkańców, nie tylko miłośników koni? Mieliśmy Dni Pajęczna, trzydniową imprezę, która jednak nie odniosła takiego sukcesu, jak co roku Dni Działoszyna, czy tegoroczne Dni Rząśni, gdzie przez dwa dni bawiły się tłumy ludzi. Czy pana zdaniem w sprawie zapewniania mieszkańcom rozrywki kulturalnej nie trzeba czegoś zmienić?
Uważam, że proporcje powinny być zmienione. Nie mam nic przeciwko końskim imprezom, ale cztery czy pięć takich imprez w roku… Jak dla mnie przynajmniej o trzy za dużo. Uważam, ze dwie dobre końskie imprezy wystarczą. Wątpliwości mogą budzić na przykład targi, bo wiemy, że w Internecie i w mediach był szeroki oddźwięk tego, że nie wszystko dzieje się tak, jak powinno i nie zawsze sa reklamą. Czasem mogą być antyreklamą. Wracając do meritum, to wolałbym, żeby to się bardziej w stronę mieszkańców odwróciło. Myślę, że należy się mieszkańcom więcej kultury w różnym wydaniu. Ja osobiście uważam, że nawet wydawanie około stu tysięcy na te dni Pajęczna, można takie imprezy robić taniej. Zwłaszcza, że nie zachwycały poziomem artystycznym. W trzy dni wydać sto tysięcy na kulturę? Myślę, że gdyby budżet ośrodka kultury wzbogacić o te sto tysięcy, to naprawdę imprez jednodniowych, albo jakiś wydarzeń naprawdę wartościowych mogłoby być więcej. Mogłoby to wyglądać znacznie lepiej. Przede wszystkim uważam, że to się mieszkańcom należy. Proporcje są zachwiane. Z całym szacunkiem oczywiście do miłośników koni. Ja nim nie jestem, ale nie mam nic przeciwko, niech będzie taka impreza. Nawet pamiętam, że kiedyś wystąpiłem do burmistrza z takim pomysłem, żeby przy okazji chyba wystawy, żeby to troszeczkę rozwinąć. Przy okazji, żeby się tam odbył jakiś koncert, jakieś pokazy filmów, żeby w tę stronę iść. Jakoś widocznie nie przypadł burmistrzowi ten pomysł do gustu. Uważam, że jedna taka impreza z końmi w tytule, naprawdę porządnie zorganizowana mogłaby zrobić więcej dobrego niż na przykład te targi.

Co do Dni Pajęczna, zawsze można powiedzieć przy porównaniu do sąsiadów, że przecież Rząśnia ma ogromny budżet, a Działoszyn ma sponsorów. Czy to jest aż tak duży problem, żeby Pajęczno też pozyskało sponsorów? Macie też inwestorów, którzy działają na terenie tej gminy. Czy nie można spróbować sięgnąć po pieniądze od sponsorów i zorganizować imprezę na podobnym poziomie?
Na pewno można przynajmniej spróbować z potencjalnymi sponsorami rozmawiać z tym, że pewnie musieliby zmienić kierunek działania. Na pewno pomagają w inny sposób. Chciałbym zachęcić do tego, żeby bardziej wspierali kulturalne działania. Może nie mamy takich potężnych sponsorów, jakim w Działoszynie jest cementownia, ale wiem, że i cementownia czasami się tu przychyla. Eko Region jest też sporym inwestorem. Zapewne znaleźliby się chętni, tylko w jakiś sposób trzeba ich zachęcić. Może przez reklamę, promocję. Nie byłem nigdy po tej stronie, chociaż samemu mi się zdarza szukać wsparcia lokalnych przedsiębiorców, jak chociażby w przypadku konkursu kolęd i pastorałek, który organizujemy przy parafii, czy też przy okazji finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Wiem, że nawet te niewielkie środki pomagają. Okazuje się, że możemy nawet za niewielkie pieniądze robić fajne rzeczy. Uważam, że taki właśnie jest ten koncert finałowy konkursu kolęd i pastorałek.

To teraz z innej beczki. Miałem problem do Pana dojechać chociażby dlatego, że obawiałem się o samochód. Nie dość, że trudno to, po czym jeżdżą mieszkańcy nazwać drogami, to jeszcze dziura na dziurze. Czy wie Pan o jakichkolwiek planach gminy, żeby coś z tym problemem zrobić? Oczywiście ktoś mógłby powiedzieć, że radny zgłasza na sesji bo tam mieszka i to jest prywata, natomiast poza Panem mieszka tu jeszcze sporo osób, a warunki dojazdu do posesji są tragiczne.
Oczywiście żadna prywata, bo to nie jest droga tylko do mnie, bo jak pan zauważył tu jest naprawdę niemałe osiedle. Dalej jest druga część tego osiedla. Może troszkę mniejsza, ale drogi w tak samo złym stanie. To widać. Jaki koń jest każdy widzi. Rozmawiamy. Niestety spotkania z burmistrzem są już teraz tylko raz na dwa lata. Na poprzednim, świeżo po wyborach, burmistrz obiecał nam, że drogi to raczej nie, na pewno nie z własnych środków, natomiast obiecał nam, że powstanie oświetlenie w tej kadencji. Trzymamy go dalej za słowo i wierzymy, że jeszcze w tej kadencji pan burmistrz to oświetlenie wybuduje. Tym bardziej, że projekt podobno jest gotowy. Było obiecane również, że na drugim osiedlu projekt będzie dorysowany. To, że mamy dziury, błoto, to nie trzeba nikomu udowadniać. Najgorsze jest jednak to, że tego oświetlenia nie ma, nawet pojedynczej lampy. Wieczorem można tu przejechać i się nie zorientować, że się przejechało przez osiedle. Jest to ogromny problem. Wizja budowy oświetlenia już by nam bardzo pomogła. Moglibyśmy przynajmniej jakoś te dziury omijać. Ciągle gdzieś tam na sesji te moje prośby o równanie dróg, o wysypywanie jakiegoś kamienia się pojawiają, ale to są tylko takie doraźne rozwiązania. One pomagają w porze deszczowej na mniej więcej tydzień. Nawet jeśli się ktoś tu zjawi, wysypie te dziury kamieniem, to mniej więcej tydzień, do następnego deszczu jest dobrze.

Rozumiem, ale mieszkają tutaj też dzieci zgadza się? Chodzą do szkoły w błocie…
Jest to ogromne utrudnienie. Jak ktoś przyjeżdża tutaj raz, w gości powiedzmy, przeżyje. Pojedzie na myjnię, umyje samochód i jest dobrze. Ja natomiast tu mieszkam od roku na stałe i jak mam tą drogę przejechać parę razy dziennie, a trzeba powiedzieć jasno, że dziecka nie puszczę samego, bo jak się ma coś ubrudzić, to trudno, niech się ubrudzi samochód i potłucze. Wieczorem też się dziecka samego nie puści. Trzeba za każdym razem zawieźć. Ruch jest niewielki, za dnia starsze dzieci chodzą do szkoły omijając te dziury i kałuże, ale normalnie o wszystko się dzieje w samochodach. Jak wyglądają nasze samochody? Pan redaktor się przekona jak swoim wyjedzie. Ja sobie żartuję, ale to nie jest zabawne. To też trzeba jasno powiedzieć, że mieszkańcy nie mają jakiś wygórowanych oczekiwań, żeby im od razu wylać asfalt, zrobić chodniki, czy położyć kostkę. Wiemy jakie to są pieniądze, natomiast cały czas łudzimy się, że ktoś o te drogi regularnie będzie dbał. W tym roku jeszcze nie mieliśmy wysypanego kamienia dodatkowego, zasypywanych dziur.

Wiadomo, że zbudowanie drogi z prawdziwego zdarzenia, wylanie asfaltu i zrobienie porządnych chodników jest poważną inwestycją i ogromnym kosztem. Nie proponowaliście burmistrzowi, aby problem rozwiązać poprzez zrobienie drogi destruktowej? Takie drogi sprawdzają się w wielu gminach. Nie jest to co prawda nie wiadomo jak wytrzymałe, ale sam pan mówił, że ruch tutaj nie jest duży. Przy małym natężeniu i ruchu tylko pojazdów osobowych to zawsze jest jakieś rozwiązanie. Dzieci nie musiałby chodzić po błocie, mieszkańcy jeździć brudnymi samochodami, a i koszt takiego rozwiązania byłby znacznie mniejszy.
Przyznam, że ani ja nigdy takiego pomysłu nie zgłaszałem, ani nie słyszałem o takim pomyśle ze strony władz gminy. Próbowałem za to poszukiwać innych rozwiązań. Proponowałem chociażby płyty betonowe, które się charakteryzują po pierwsze tym, że są twarde, a jak przyjdzie już czas budowy dróg na tym osiedlu, płyty można zabrać i przerzucić w inne miejsce, gdzie trzeba będzie utwardzić drogę. Burmistrz uznał, że to jest zły pomysł i szybko spalił na panewce. Ta metoda, o której pan mówi jest godna zainteresowania i na pewno burmistrzowi podpowiem takie rozwiązanie.

Tak na zakończenie, co jest pana zdaniem priorytetem dla gminy na najbliższe lata? Za co władze powinny się wziąć w pierwszej kolejności?
Wydaje mi się, że taki naprawdę mocny plan oszczędnościowy. Słyszeliśmy na początku kadencji, że będzie nowe rozdanie środków unijnych, że trzeba się do tego przygotować, że trzeba mieć zabezpieczone środki. My nie dość, że nie mamy tych środków zabezpieczonych, to bierzemy kredyt. Nawet, jeśli te pieniądze unijne się pojawią i możliwość ich pozyskania, to niestety nie będziemy mogli z nich skorzystać, bo już nawet z kredytem będzie ciężko. Jakkolwiek to zwał, czy to będą obligacje, czy kredyt, to jeśli nie zmniejszymy naszego zadłużenia, to klapa. Nie skorzystamy zupełnie z tego nowego rozdania, a szkoda. Uważam więc, że najpilniejszym działaniem są oszczędności w każdej dziedzinie. Na początku roku wzięliśmy kredyt na spłatę kredytu. Pewnie pod koniec roku weźmiemy kolejny. Deficyt ciągle jest, nawet ten planowany się zwiększa. Nie można tak w nieskończoność. Wydaje mi się, że taki program naprawczy, program oszczędnościowy to powinien być priorytet. No i oczywiście cały czas działania skierowane ku rozwoju, ku powstawaniu nowych miejsc pracy, zachęcaniu potencjalnych inwestorów.

Skoro stan finansowy gminy jest tak zły, to gdzieś musi być tego przyczyna. Gdzie pan by jej upatrywał?
Parę inwestycji ważnych i dużych powstało z wykorzystaniem środków unijnych. Chwała za to, ale jak popatrzymy na nasze zadłużenie obecne plus odsetki spłacone i kredyty spłacone wcześniej, to można by mieć wrażenie, że my tych milionów z Unii Europejskiej pozyskaliśmy w setkach. Skoro mamy takie zadłużenie, a jak wiemy, unijne inwestycje są często w 70 procentach finansowane, to można mieć wrażenie, że tych milionów z unii naprawdę mieliśmy setki, a wcale tak nie jest. Inwestycji z tych środków kilka jest, ale to jest na dziesiąt milionów. Nie potrafię teraz powiedzieć dokładnie ile, ale na pewno nie setki milionów. To mnie dziwi. Można z tego wyciągnąć wniosek, że „przejadamy” dużą część tych pieniędzy.

Jeżeli pomysł obligacji pojawi się realnie na sesji i radni będą musieli opowiedzieć się za albo przeciw, wypuszczamy, albo nie, podniesie pan rękę za?
Na pewno będziemy o tym dyskutować. Tak jak mówiłem na początku, to jest kolejna forma kredytu. My od dłuższego czasu mówimy już, że dość tych kredytów. Tym bardziej, że bierzemy kredyt na spłatę kredytu. Nawet, jeśli nam tłumaczą, że trzeba zapłacić za jakąś inwestycję. Tu się rodzi pytanie jaka inwestycja jest pilna? Czy na prawdę to są takie najpilniejsze inwestycje, bez których się nie da funkcjonować. Myślę, że zdecydowanie bardziej potrzebną niż budowa budynku przy stadionie byłaby modernizacja oczyszczalni ścieków. To są często urządzenia służące już lata i w każdej chwili może to przestać funkcjonować. Ja się obawiam, ze jeśli nas coś takiego gwałtownego spotka, jakaś naprawdę potężna awaria na przykład w oczyszczalni ścieków, to będzie to duży kłopot. Nie wiem skąd wtedy pozyskamy pieniądze. Jak mówiłem, przyjaciółką długu jest nędza. Chyba już dość długów. Nie wiem jak trzeba będzie zamknąć ten rok. Pewnie się nie obędzie bez kredytu. Pewnie postawią nas pod przysłowiową ścianą, bo jakoś trzeba. Wracając tez do tych obligacji. Pytanie na co? Ile tych obligacji? Czy tylko na spłatę zadłużenia? Obligacje mają to do siebie, że można nimi swobodnie dysponować. Można robić inwestycje, spłacać kredyty, można wydawać na różne rzeczy. Elastyczność obligacji jest ogromna, natomiast dobrze byłoby wiedzieć na co one mają być przeznaczone. Rozumiem, że budżet się musi zamknąć, ale jak nie zobaczymy jakiegoś planu oszczędnościowego, sensownego planu, który faktycznie przyniesie przyniesie oszczędności, to pewnie będziemy glosować przeciwko. I myślę, ze mówię tu w imieniu naszego klubu radnych.

Fot. Marcin Stadnicki


Ponad 70 tysięcy na pomniki przyrody

$
0
0

Gmina Rząśnia otrzymała pokaźną dotacje na pomniki przyrody. Dzięki środkom zewnętrznym władze mogą należycie zadbać o drzewa na przycmentarnej alei

Kwotę 71 tysięcy 713 złotych otrzymała gmina Rząśnia z Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej w Łodzi. Pieniądze przeznaczone są na prace, które trzeba wykonać przy drzewach będących pomnikami przyrody.

– Zwiększamy dochody w wyniku otrzymanej dotacji – wyjaśnia skarbnik gminy Rząśnia Renata Buczkowska – Zgodnie z umową podpisaną trzeciego sierpnia 2016 roku na dofinansowanie kosztów konserwacji i pielęgnacji pomników przyrody, drzew znajdujących się w alei przy cmentarzu.

fot. Marcin Stadnicki

Spotykają się, ale nic z tego nie wynika

$
0
0

Temat klubów sportowych budził spore emocje w gminie Siemkowice. Odbyło się nawet specjalne spotkanie w tej sprawie, jak jednak twierdzi przewodniczący rady gminy, nic to nie zmienia

Temat klubów sportowych i dotacji, jakie otrzymują wywoływał już burzliwą dyskusję podczas obrad rady gminy. Przypominamy, że radni Przemysław Szczerkowski i Andrzej Zgorzelak podnosili, że pieniądze przekazywane na sport są coraz mniejsze. Wójt gminy Zofia Kotynia obcięła nawet środki na ten cel, których wysokość wcześniej uchwaliła rada gminy.

Radni opozycyjni podkreślali, że z roku na rok kluby otrzymują coraz mniej pieniędzy i nie starcza już nawet na opłaty regulaminowe mimo że jedna z drużyn zawitała do wyższej klasy rozgrywek. Dyskusja na sesji jednak niczego nie zmieniła. Władze gminy domagały się lepszych wyników mimo że wcześniej ustalono, iż w klubach będą grać nie ci zawodnicy, którzy prezentują najwyższy poziom, a ci, którzy pochodzą z terenu, na którym dany klub działa.

Aby przedyskutować problem odbyło się nawet specjalne spotkanie. Czy jednak ktokolwiek liczył na to, że coś się w tym temacie zmieni?

– Na koniec sierpnia odbyło się takie zapowiadane, nieformalne spotkanie komisji oświaty, pani wójt, radnego powiatu z prezesami klubów, z którego nic nie wynikło. To spotkanie miało na celu rozważenie możliwości konsolidacji klubów piłkarskich działających na terenie naszej gminy – informował na ostatniej sesji przewodniczący rady gminy Waldemar Moryń.

O tym, że „konsolidacja” klubów raczej w grę nie wchodzi mówili już wcześniej radni, którzy w tych klubach czynnie działają. Informacja przewodniczącego nie była więc zaskoczeniem.

fot. Marcin Stadnicki

Inwestycyjne deja vu?

$
0
0

Zapewniał, że chce chronić środowisko. Przekonywał, że inwestycja nie będzie uciążliwa. W końcu zaproponował wycieczkę w miejsce, gdzie działa podobny zakład. Potencjalny inwestor nie przekonał mieszkańców trzech sołectw do swojego planu zbudowania zakładu utylizacji opon

Historia lubi się powtarzać. Nie wykluczone, że tak też stanie się w gminie Ostrówek, której władze już raz przepędziły niechcianego przez mieszkańców inwestora. Wówczas chodziło o wiatraki. Teraz burzliwą dyskusję wywołał temat zakładu utylizacji opon, który miałby powstać w miejscowości Wielgie.

Jak to działa?

Tematem zakładu zainteresowani są mieszkańcy trzech sołectw znajdujących się na terenie dwóch gmin. Poza Wielgiem, gdzie ma powstać zakład, na skutki jego działania mogą być narażeni także mieszkańcy miejscowości Dymek i Szynkielów (gm. Konopnica). Reakcja na inwestycyjne plany była szybka. Spotkanie z Ryszardem Proznerem, przedstawicielem inwestora, oraz władzami gminy zorganizowano na bardzo wczesnym etapie. Zaczęło się spokojnie. Głos zabrał przedstawiciel inwestora, który pokrótce streścił sposób działania mającego powstać na terenie gminy Ostrówek zakładu.

– Wszyscy produkujemy odpady i ktoś to musi zrobić. Ja się zainteresowałem tym problemem dlatego, że mi się spodobała idea. Jestem w motoryzacji. Zużywamy, kupujemy tysiące opon, które zużywamy na swoich samochodach i coś się z nimi musi dziać. One leżą w lasach, one leżą w waszych szopach one po prostu przeszkadzają i ktoś to musi zutylizować. Utylizujemy to dzisiaj nie tylko po to, żeby zutylizować, ale też po to, żeby dostać surowce wtórne – wyjaśniał Ryszard Prozner, który sposób działania zakładu zaprezentował za pomocą prowizorycznego modelu składającego się z butelki z nakrętkami i kartonowego pudła.

-Wyobraźcie sobie, że ta butelka to jest stalowy bęben, do którego wkładamy rozdrobnione opony tak, jak te nakrętki. To wszystko wkładamy do komory, która jest izolacyjna. Do tej komory podajemy ciepło, czyli spalamy w tej komorze albo gaz ziemny, albo olej opałowy na początek procesu. Następnie ogrzewamy to do temperatury, szczelnie zamknięte bez dostępu tlenu. W wyniku tego podgrzewania do temperatury 380 – 400 stopni zaczynają opony odparowywać. Te opary wydostają się ta końcówką i dalej, tak jak byście sobie wyobrazili produkcje bimbru. Czyli podgrzewamy, para wodna leci, my to studzimy i cóż dostajemy w wyniku tego? Z tego procesu dostajemy gaz, który jeżeli osiągnie pewną wartość jest zawracany do tych palników. To są palniki jakby dwu składowe, mogą pracować na olej opałowy i na gaz. W wyniku dalszego podgrzewania mamy dalsze opary i te opary są skraplane i dostajemy olej opałowy. Dalej, jeżeli proces został skończony, a trwa to około 10 godzin, to w komorze tej dostajemy sadzę i żelazo. Czyli złom z opon, druty, wiecie z czego się opona składa – wyjaśniał Prozner podkreślając, że był w podobnym zakładzie.
Inwestor zapewniał, że inwestycja nie będzie dla mieszkańców uciążliwa.

– Tam śmierdzi tyle, co śmierdzą opony i śmierdzi tyle, ile w każdej kotłowni, która jest ogrzewana olejem opałowym i nic więcej. Czyli śmierdzi tyle, co obok waszego traktora i śmierdzi tyle, co koło kupy opon – mówił.

Prozner zapewniał, że chce zarabiać uczciwie i jednocześnie działać na rzecz ochrony środowiska. Przekonywał, że wszelkie zainstalowane w zakładzie urządzenia będą atestowane.

– Opony, które z placu będą zabierane muszą być wysuszone, nie zabieramy ich z wodą. W związku z tym muszą też być wiaty na to, żeby one obeschły. Ta maszyna na dobę robi około 10 ton. Cały proces trwa około jednej doby dlatego, że 10 godzin trwa grzanie, ale i około 10 godzin trwa schładzanie. Do tego bębna po otwarciu klapy wchodzą ludzie i odsysają sadzę przy pomocy takiego specjalnego odkurzacza i wyjmują ten złom i taki warkocz żelaza, który się zrobi z drutów, które znajdują się w oponie – opisywał dalej sposób działania zakładu.

Kto komu chce zrobić „kuku”

Mimo wszystkich zapewnień ze strony Ryszarda Proznera mieszkańcy zebrani w niedzielny wieczór w sali OSP w Wielgiem do inwestycji podchodzą sceptycznie delikatnie rzecz ujmując.
Obawiają się, że wpłynie ona na ich zdrowie. Przede wszystkim jednak obawiają się nieprzyjemnych zapachów, które mogą rozprzestrzeniać się po okolicy.
– Ten bęben w pewnym momencie będzie trzeba otworzyć. Wtedy co się wydostanie do powietrza? – pytał jeden z zebranych.

Ciepło – odpowiadał Ryszard Prozner. Inwestor zapewniał, że zakład jest zupełnie bezpieczny. Dowodem tego ma być fakt, że po otwarciu bębna zawsze wchodzi do niego człowiek.
– Ale żyje ile lat?! – pytali mieszkańcy.

– Nie bierzcie mnie za wroga, który wam chce zrobić kuku. Nie chcę wam zrobić kuku. Proszę, jeżeli chcecie zrobimy autobus i pojedziemy, żebyście zobaczyli sobie ta instalację i zobaczyli czy da się wokół tego żyć, czy nie da się wokół tego żyć, bo inaczej się nie przekonamy – proponował Prozner.

Pierwszym wnioskiem jaki padł na zebraniu było jednak przeprowadzenie głosowania za inwestycją lub przeciw niej, do czego w efekcie końcowym nie doszło.
Mieszkańcy podając argumenty przeciwko inwestycji obawiali się także o pobliskie ujęcie wody.

– Czy to ma jakiś wpływ? Ja nie wiem czy ma i chciałbym się dowiedzieć, bo ta woda będzie odprowadzona jednak. Jakieś pozostałości tej wody – dopytywał Krzysztof Graczyk, radny z Wielgiego. Graczyk zainteresowany był też ewentualną możliwością rozbudowy zakładu w przyszłości. Inwestor natomiast zapewniał, że o zanieczyszczeniu wody nie ma mowy. Rozbudowa zakładu w razie jego opłacalności natomiast wchodzi w grę.

Środowisko to nie jedyne, co na uwadze mają mieszkańcy. Działki części z nich bowiem będą graniczyć z potencjalna inwestycją, co z kolei może mieć wpływ na ich wartość.
– Ja w pobliżu mieszkam tego zakładu. Ja powiedzmy za dwa, trzy lata będę chciał to sprzedać. Czy ja na tym nie stracę? Kupiec przyjdzie i jego nie interesuje jaka jest produkcja. Zobaczy opony i podziękuje. Chodzi o to czy my nie poniesiemy strat – pytał mieszkaniec Wielgiego.

Na to pytanie konkretnej odpowiedzi jednak nie usłyszał. Dyskusja na temat zakładu mającego powstać w Wielgiem robiła się coraz ostrzejsza. W końcu „do odpowiedzi” wywołany został wójt gminy Ostrówek.

Konstruktywne „nie” zablokuje inwestycję?

– Szanowni państwo, musicie zrozumieć pewne procedury, które nakłada ustawa. My wykonujemy swoje – wyjaśniał Ryszard Turek – Jeżeli wpłynął wniosek inwestora, pana Proznera, to my nadajemy temu bieg. W tej chwili, ja już tłumaczyłem, są dwa pisma. W regionalnej dyrekcji ochrony środowiska w Łodzi i w sanepidzie. Na pewno przyjdzie odpowiedź co należy zrobić. Czy raport jest wymagalny, czy nie jest wymagalny. Jeżeli jest wymagalny, to my ten raport postanowieniem panu Proznerowi narzucimy. Z raportu będzie wynikać jakie związki, jaka ilość szkodliwa, gdzie to wszystko idzie, czy to szkodzi, czy nie, jaka strefa ochronna. To wszystko będzie w raporcie. Tylko raport to już jest kolejny próg, za który się płaci. Wy oczywiście wszyscy mieszkańcy jesteście też stronami w tym postępowaniu, ale to nie jest na takiej zasadzie, jak powiedział pan Prozner „nie bo nie”. Wy musicie znaleźć odpowiednie argumenty, albo znaleźć w tym raporcie odpowiednie ujemne strony, albo znaleźć coś, co możecie podważyć i wtedy jesteście właściwą stroną. My jako gmina jedynie możemy planować. Jeżeli tam są tereny przeznaczone pod działalność przemysłową, czy działalność gospodarczą, bo tak to w studium określamy, to jest to przeznaczone pod choćby taki zakład. Ale to też zależy od społeczeństwa.

W gminie Ostrówek od społeczeństwa istotnie zależy dużo, o czym przypomniał włodarz wracając do tematu wiatraków, który budził nie mniejsze emocje. Mimo, że inwestor walił drzwiami i oknami, na terenie gminy wiatraków nie postawił. Powodem był właśnie opór społeczeństwa, za którym stanęły władze gminy. Jak jednak podkreślał wójt, opór ten był poparty argumentami.

– Społeczeństwo gminy Ostrówek nie chciało wiatraków wysokiej mocy i te wiatraki nie stanęły. Ale nie dlatego, że zrobiono referendum tak, jak w Mokrsku, bo referendum nic nie daje. Referendum jest to tylko wskazówka dla nas, jako władzy co mamy dalej zrobić – mówił Ryszrad Turek.

– Mieskząńcy Skrzynna się sprzeciwili – podniosła jedna z zebranych na sali mieszkanek.

– Oni się sprzeciwili podpisując listę – odpowiadał Turek – Dwieście ileś podpisów. No i co z tego? Tą listę równie dobrze by można było odrzucić. To nie jest żaden sprzeciw. Sprzeciw musi być konstruktywny. Za tym sprzeciwem muszą iść konkretne działania. Co my zrobiliśmy? Wstrzymaliśmy wydanie decyzji środowiskowej na okres dziewięciu miesięcy. Trzeba śledzić takie rzeczy, skoro przychodzicie tutaj, to powinniście wiedzieć co żeśmy zrobili z taką rzeczą. Przez dziewięć miesięcy opracowaliśmy miejscowe plany zagospodarowania przestrzennego, które całkowicie zablokowały te wiatraki. Wywaliliśmy pieniądze z budżetu, żeby zadowolić tych ludzi.
Ja tu nie bronię ani was, anie pana Proznera. On chce zrobić swój interes. Może i ma rację mówiąc o tym, że powinniście to dokładnie poznać. My sprowadziliśmy ekspertów, którzy tłumaczyli jaki jest wpływ oddziaływania wiatraków na mieszkańców, na przyległe domostwa – przypominał wójt.

Włodarz podkreślał, że w sprawie wiatraków odbywały się podobne spotkania. Były burzliwe dyskusje prowadzone w grupie blisko 200 osób. Ostatecznie inwestor zgodnie z wolą mieszkańców został odprawiony z kwitkiem. Nie obyło się jednak bez kosztów. Z gminnego budżetu zniknęło około 90 tysięcy złotych, które wydano na opracowanie sześciu planów miejscowych. Działanie to było jednak skuteczne. Czy podobnie stanie się i w przypadku planowanego zakładu utylizacji opon? Jeżeli protest zostanie poparty solidnymi argumentami jest to bardziej niż prawdopodobne. Wójt zachęcał jednak do skorzystania z wycieczki oferowanej przez Ryszarda Proznera, aby mieszkańcy na własne oczy (i nosy) przekonali się czym pachnie mieszkanie w pobliżu podobnego zakładu. Być może nie taki diabeł straszny. Jeżeli natomiast mieszkańców nie uda się przekonać, to czasu na zablokowanie inwestycji jest sporo, a i możliwości nie brakuje.

fot. Marcin Stadnicki

Daliśmy córce dom, a ona nas wyrzuciła

$
0
0

Irena i Zbigniew Kanosiowie z Katarzynopola oddali swojej córce wszystko; dom, budynki gospodarcze, pole. Nawet przez myśl im nie przeszło, że będzie chciała się ich pozbyć… z domu i własnego życia.

”No i zaczęło się jak wyszła za cwaniaka z Walkowa…”
Kilkanaście lat temu Irena i Zbigniew Kanoś przepisali swojej nastoletniej wówczas córce dom i ziemię. Już wtedy Irena zaczęła chorować na serce.  W trudzie wychowała sześcioro dzieci, trzech synów i trzy córki. Wraz z mężem zdecydowała się przepisać swój dorobek. Dlaczego akurat najmłodszej z córek?
– Magda sprawiała problemy wychowawcze, nie za bardzo chciała się uczyć… Chcieliśmy ją z mężem jakoś zabezpieczyć na przyszłość – wspomina Irena Kanoś.
Wtedy darowizna wydawała się dobrym rozwiązaniem, zarówno dla córki jak i rodziców. Niestety nie zaznaczono w umowie dożywotniego prawa do zajmowania mieszkania przez darczyńców. Dziś okazuje się, że był to wielki błąd. Przynajmniej dla państwa Kanoś.
– No i zaczęło się jak wyszła za cwaniaka z Walkowa… – opowiada matka Magdy.
Irena Kanoś twierdzi, że to mąż Magdaleny miał na nią zły wpływ. Zaraz po ślubie przeprowadziła się do męża Marcina P., z którym do dziś mieszka w Walkowie, gm. Osjaków.
– Miała tam iść na trzy miesiące, ale już nigdy nie wróciła – wspomina Irena. Rodzicom dziewczyny trudno było zaakceptować taką sytuację – to oni jej ziemię i dom przepisali, a ta poszła na cudze? Wtedy postanowili – musimy jej to odebrać, unieważnić przepisanie majątku. Nie dosyć, że cofnięcie decyzji okazało się niemożliwe, to jeszcze córka, dowiadując się o zamiarach ”ojców”, zadowolona być nie mogła. Razem z mężem ograniczyła więc kontakty z rodzicami, do minimum.

2400 zł miesięcznie za ruinę
Dom Magdaleny P., w któym do niedawna mieszkali jej rodzice, to praktycznie ruina. Budynek mały, niedocieplony, zniszczony, budowany tak dawno, że nikt już nie pamięta nawet kiedy. W środku kuchnia, schowek, dwa małe pokoiki, w tym jeden zamknięty na klucz, bo to Magdy i jej męża. Toalety i łazienki nigdy tu nie było. Wychodek jest za budynkami gospodarczymi, a w sypiącej się obórce państwo Kanoś urządzili sobie małą łazienkę. Tyle tylko, że nie mają do niej dostępu, bo jak mówi Ierena, zięć zamknął ją na kłódkę, a w małym okienku powiesił kartkę z komuniaktem pisanym drukowanymi literami ”Pomieszczenie gospodarcze. Wstęp wzbroniony. Właściciel”. Podwórko ogrodzone starym, rozlatującym się płotem, w którym ”co czwarta” sztacheta jest cała. A na nim parę kurek, pies uwiązany na łańcuchu i dwa koty. Niby niewiele, a jednak dla Ireny i jej męża wartość nadrzędna – to małe gospodarstwo, ten skromny budynek od niemal zawsze nazywali swoim domem. Domem, bez którego trudno im wyobrazić sobie choćby rok, miesiąc, dzień… Ale nie ma wyjścia, bo jak twierdzi Irena, córka dostała od nich chałupę, a teraz chce się ich pozbyć.
– Na początku zaczęli nas szantażować żądaniem pieniędzy – wspomina. – Kazali nam płacić po 750 zł czynszu na miesiąc. Potem córka założyła nam sprawę o wydalenie nas stąd. I wygrała, no przecież to prawnie jest teraz jej. Na szczęście sąd pozwolił nam tu mieszkać, dopóki nie dostaniemy mieszkania socjalnego.
Irena Kanoś wyciąga z teczki dokument, który otrzymała od zięcia Marcina P. W piśmie czytamy: ”Nakładam czynsz do pozwanych do czasu sporządzenia stosownego aktu na 2400 złotych…miesięcznie”.
– Żądanie od nas czynszu to szczyt bezczelności – mówi Irena. – A zaproponowanie tak wysokiej kwoty za stary, zniszczony dom, na dodatek od własnych teściów, to barbarzyństwo!
– I co nie płacili państwo tego czynszu córce i zięciowi?
– Chyba pan żartuje. Ja miałabym płacić za mieszkanie we własnym domu, który tymi rękami budowałam. Nigdy się na to nie zgodzę… – stwierdza.

”Fora ze dwora…”
Czas czekania na mieszkanie socjalne okazał się bardzo przykry i burzliwy… Irena zachowanie córki Magdaleny i jej męża Marcina, wprost nazywa znęcaniem psychicznym i fizycznym. Z ogromnym żalem wylicza przykre zdarzenia, ktore miały ją spotkać.
– Zaczęło się ponad rok temu. Córka wyjechała do pracy za granicę. Zięć nam zabrał ciągnik, maszyny, rekultywator, piłę. Myślałam, że jak to w rodzinie, wezmą, bo im potrzebne i oddadzą. Nie oddali.
Ostatni rok Irena wspomina bardzo dramatycznie. Te kilkanaście miesięcy nazywa koszmarem, w którym ona i jej mąż byli ofiarami, a jej rodzona córka i zięć oprawcami.
– Zaczęli obydwoje walić w stół, krzyczeć, ryczeć! Nie wiedziałam co się dzieje, pomyślałam, że może pijani.
Kazali jej zabrać ciuchy z jednego z pokoi, a potem go zamknęli. Zadzwoniła na policję. Funcjonariusze zrobili notatkę i odjechali. Po tygodniu Irena poszła zarobić przy chrzanie.
– Wróciłam dopiero wieczorem. Drzwi do domu były zamknięte. Wymienili zamki i siedzieli w stodole, śmiali się ze mnie. Potem mnie zaszantażowali, że dadzą mi klucz, ale muszę podpisać, że się wyprowadzę. Zadzwoniłam znów po policję, kazali córce otworzyć drzwi do domu. To  było w grudniu. Otworzyła drzwi, ale klucza nie dostaliśmy – mówi łamiącym się głosem.
Irena nie może spać. Trudno jej uwierzyć, że własna córka chce się jej pozbyć z domu.
– Oddałam jej wszystko, a teraz ona każe mi brać łachy pod pachy i fora ze dwora. Jak można tak postąpić z włąsną matką – pyta zrozpaczona.

”Cóka mnie dusiła, a potem złamała mi rękę…”
Kanosiową boli nie tylko fakt, że córka nie chce jej w domu, który odziedziczyła, ale przede wszystkim to, że miała podnieść na nią rękę.
– Córka kiedyś w nerwach chwyciła mnie za gardło. Jest wyższa ode mnie i silniejsza – drżącym głosem wspomina zajście Irena. – W tym czasie jej mąż pozdejmował skrzydła z drzwi. Uwolniłam się i zadzwoniłam na policję, ale powiedzieli, że może robić przy drzwiach co chce, bo to jest jego mieszkanie. Dali pouczenie, sporządzili notatkę i pojechali.
To nie był ostatni raz, jak Irena wzywała policje. Jej zdaniem takich sytuacji było więcej.
– Kiedyś córka przyjechała i powiedziała mi ”już się tutaj długo nie będziesz plątała, do sądu z tym pójdę” i wtedy mnie pchnęła, przewróciłam się i ręką uderzyłam o szafkę – opowiada Irena, wskazując dokładnie miejsce zdarzenia. – Złamała mi rękę, przez osiem tygodni nosiłam w gipsie. Mało tego, jak ją poprosiłam, żeby pomogła mi wstać, to zamiast za zdrową rękę, to za tą złamaną zaczęła mnie ciągnąć z całych sił. Ja wtedy wyłam z bólu! – opowiada, nie mogąc powstrzymać łez.
Na ręce Ireny widoczny jest ślad po złamaniu. W obdukcji podpisanej i opieczętowanej przez lekarza specjalistę czytamy: ”Została pchnięta przez córkę, po czym upadła, uderzając głową o futrynę. (…)Upadła na lewą rękę. Po urazie przyjechała do szpitala, gdzie została przyjęta na Oddział Urazowy, była operowana. Rozpoznanie: złamanie wieloodłamowe dalszej nasady kości promieniowej lewej z przemieszczeniem”.
O złośliwościach ze strony córki i zięcia Irena może długo opowiadać, m.in. o przeciętym sznurku do prania, wyrzuconych do wody dobrych jeszcze butach, o poporzebijanych kołach od roweru, o groźbach wywiezienia w worku…
Miarka się przebrała w poniedziałek, 3 października. Wówczas Kanosiów spotkała kolejna przykrość ze strony zięcia.
– Od poniedziałku żyjemy bez prądu – mówi bezradna Irena. – Przyjechali, odłączyli na jego polecenie. Przecież tak nie da się żyć. Telefon ładuje u sąsiadów, siedzimy przy świeczkach. Nie mogę pojąć po co to zrobił? Nie mamy wyjścia, musimy się stąd wynosić – dodaje, chowając głowę w dłonie.

”To teściowa zatruwa nam życie…”
Zięć Ireny, Marcin P. podaje zupełnie inną wersję zdarzeń. Stanowczo zaprzecza, że wyłączył prąd teściowej. Uważa, że ona nie płaci rachunków i dlatego ją odcieli. Na pozostałe opowieści Ireny reaguje śmiechem. Twierdzi, że to ona wszystko wymyśliła i utrudnia im życie. Według niego Irena Kanoś ma problemy z chorym mężem, z którymi nie może sobie poradzić i przez to wymyśla takie historie. Mówi, że to ona włóczy ich od 11 lat po sądach. Marcin P. uważa też, że przepisali ziemię na córkę, aby ta, uzyskując 18 lat płaciła za nich wszystkie rachunki. Przypomina także sprawę o odebranie darowizny, po której, jak twierdzi, zupełnie odcięli się od teściów. Mówi, że jego dzieci nie mają kontaktu z dziadkami, ponieważ uważa, że nie są oni na tyle odpowiedzialni, aby zajmować się wnukami. Dodatkowo jeden z synów musi chodzić do psychologa, ponieważ podobno dziadkowie narażają go na ciągły stres.
Marcin P. mówi też o swoich chorobach, astmie i innych dolegliwościach, które nie pozwalają mu, w jego ocenie, na podjęcie pracy w jakimkolwiek zakładzie. W związku z tym pozostaje mu rolnictwo. Dlatego przyjeżdża do teściów, aby uprawiać ziemię. Twierdzi, że zawsze musi mieć jakiegoś świadka, bo jak tylko pojawia się na podwórku, Irena wzywa policję. Na pytanie, czy chcą przeprowadzić się do Katarzynopola, domu rodzinnego Magdaleny, odpowiada twierdząco. Powodem przeprowadzki ma być to, że w domu, w którym obecnie mieszkają jest ciasno, ponieważ dzielą go z bratem Marcina i jego matką.
Magdalena P. o sprawie wypowiada się w podobnym tonie jak jej mąż. Z płaczem odpiera wszystkie ataki matki.
– Nie rozumiem swojej mamy. Dlaczego ona tak postępuje? – drżącym głosem pyta Magdalena P. – Bawi się nami, wymyśla. Założyła mi sprawę za złamanie ręki, a sama sobie ją złamała. W życiu nie zrobiłabym jej krzywdy! Przez osiem lat się nie odzywałyśmy, a tu nagle buch! Zaczęło się, ciągłe wzywanie policji. To jest naprawdę chory temat. Nie mogę tego zrozumieć, nie mogę zrozumieć dlaczego własna matka chce zniszczyć mi życie?! Bardzo mnie to boli, a najbardziej to, że na tym wszystkim cierpią moje dzieci – kończy szlochając Magdalena P.

Bliźniak, który nie istnieje
Dziennikarze chcąc osobiście porozmawiać z Marcinem P. jadą do Walkowa. Z domu, w którym mieszka, wychodzi mężczyzna, w zaniedbanym odzieniu – ma na sobie jedynie koszulkę i kalesony. Przedstawia się jako brat Marcina i zapewnia, że ten nie będzie z nami rozmawiał.
Następnego dnia dziennikarze Kulis ponownie jadą do Walkowa. Na posesji pojawia się ten sam mężczuzna, znów przedstawiając się jako brat Marcina. Wygania reporterów z podwórka i poleca zajmowanie się ważniejszymi sprawami niż rodzinne brudy.
W przeddzień wydania gazety, do redakcji w Wieluniu wpada mężczyzna. Przedstawia się jako Marcin P. Pokazuje dziennikarzom film z przeprowadzki teściów i oskarża policję o nieskuteczne działania. Uważa, że nic nie zrobili, kiedy jego teściowa wyrywała drzwi z futryn. Na filmiku jednak niewiele widać. Obraz przysłania barierka, a za nią znajduje się samochód policji. Marcin P. jest arogancki, kilkakrotnie grozi dziennikarzom sądem i wychodzi z redakcji.
Okazuje się, że Marcin P. i mężczyzna, który rozmawiał z dziennikarzami na podwórku w Walkowie są jak dwie krople wody.
– Jak to możliwe, że wygląda pan dokłądnie jak pana brat?
– Mam brata bliźniaka. Nie wiedziała pani?
Okazuje się jednak, że to kłamstwo. Marcin P. chciał oszukać dziennikarzy, udając wcześniej własnego brata. Potem kłamał podając, że on i brat są identyczni, bo są bliźniakami.
O tym, że Marcin P. z Walkowa nie ma brata bliźniaka dziennikarze dowiadują się z kilku źródeł. Mówią o tym mieszkańcy, gminni urzędnicy, a nawet sam sołtys Walkowa.
– Marcin P. (tu pada pełne nazwisko) nie ma brata bliźniaka. Ma bliźniaka, ale chyba w głowie – domyśla się sołtys.
Dziennikarze ponownie dzwonią do Marcina P. próbując dowiedzieć się dlaczego chciał ich oszukać.
– Dlaczego pan kłamie, że ma pan brata bliźniaka?
– Wie pani, to taki zabieg dziennikarza śledczego.
– Jak to? Dziennikarzami jesteśmy my, a pan jedynie bohaterem artykułu.
– (nastaje kilkunastosekundowa cisza) Science fiction… Nara – urywa rozmowę Marcin P.

W Katarzynopolu żałują Kanosiów
Sąsiedzi rodziny Kanoś znają ich sytuacje. Wiedzą, że w domu nigdy się nie przelewało, ale zawsze prawie wszyscy trzymali się razem. Mówiąc prawie wszyscy, mają na myśli jedną z córek, która wyraźnie odcięła się od matki i rodzeństwa. Nie da się ukryć problemów rodzinnych, zwłaszcza, że w domu Kanosiów często interweniowała policja. Mieszkańćy Katarzynopola szczerze żałują Ireny i Zbigniewa. Na tyle szczerze, że w rozmowie z dziennikarzami w oczach wielu z nich pojawiają się łzy.
– Dziwne, że chcą wyrzucić własną matkę z domu – mówi jedna z sąsiadek. – Szkoda, naprawdę bardzo mi szkoda tej kobiety. Wychowała szóstkę dzieci. Pozostała piątka szanuje ją, odwiedza, zawsze przyjeżdża na imieniny, a z tą jedną nie mogą się dogadać. Mnie jest bardzo przykro, bo Irenka musi się przeprowadzić. Przecież ona ma już swoje lata, ma rozrusznik w sercu. Nie wiem jak ona to przeżyje? Jej mąż jest strzępkiem nerwów. W tej sytuacji on dostał jakiegoś bzika, a to taki fajny i pracowity chłop…  – urywa z płaczem kobieta.
Większość sąsiadów nie może zaakcpetować decyzji córki, która przecież dostała od rodziców dom, a teraz tego domu chce ich pozbawić.
– Oni żyją w zgodzie z piątką dzieci, a z tą jedną mają cały czas problem – zauważa inna sąsiadka. – Ten ojciec już się rozchorował na tle nerwowym. Nie ma się co dziwić. Ona też ma wstawiony rozrusznik serca. Ciężko będzie im to przetrwać. To są normalni ludzie, ze wszystkimi zawsze żyli w zgodzie. Myślę, że wpływ na ich córkę miał jej mąż. Tak wszyscy mówią. Wina chyba jest po jego stronie – ocenia kobieta.

Mieszkanie od gminy rozwiązaniem konfliktu?
wojt-zofia-kotynia-1W piątek, 7 października, Irena i Zbigniew Kanoś otrzymali nowe mieszkanie socjalne, które przyznała im gmina.
– Ci państwo otrzymali klucze do mieszkania przy szkole w Radoszewicach – informuje Zofia Kotynia, wójt gminy Siemkowice. – O lokal dla nich ubiegała się ich córka z mężem i sami zainteresowani. Sprawę poznałam tak naprawdę w tym roku. Mieszkanie jest już gotowe. Na pewno nie powinni narzekać na warunki, ponieważ jest odremontowane i w bardzo dobrym stanie – podkreśla Kotynia.
Problem został rozwiązany? Nic podobnego. Irena chowa głowę w dłonie i głośno płacze…
– Ja tam nawet nie zasnę – panicznie boi się nowego miejsca. – To mieszkanie jest naprawdę bardzo ładne, ale co z tego. Moje miejsce jest tu, tu jest mój dom. To skończy się tragedią dla mnie, czyli trumną. Nie wiem, czy to przeżyję. Ale jeśli nie, to oni będą się cieszyć. Oj będą się cieszyć, że umrę i już nigdy nie będą musieli się mną przejmować… – urywa.
W sobotę, 8 października, rodzina Kanoś przeprowadziła się do Radoszewic. Niestety, przeprowadzka nie była spokojna. Tym razem także musiała interweniować policja. Irena twierdzi, że Marcin P. nie chciał otworzyć drzwi do łazienki, aby mogli zabrać swoje rzeczy, dlatego je wywarzyli. Marcin P. był na miejscu. Mówi, że chciał otworzyć drzwi, ale teściowa zdemolowała dom, zabrała wszystko co się dało.
– Mieliśmy dwa zgłoszenia z Katarzynopola – informuje Mieczysław Botór, rzecznik prasowy Komendy Powiatowej Policji w Pajęcznie. – Jedno z powodu braku dostępu do własnych rzeczy, a drugie z powodu uszkodzenia mienia, a konkretnie drzwi. Trwa postępowanie w tej sprawie – dodaje.
Irena Kanoś czuje się zmuszona do tej przeprowadzki, a nawet więcej, czuje się wyrzucona z własnego domu i to przez rodzoną córkę i jej męża.
Dom należy do Magdaleny P. i ta ma prawo robić z nim co chce. W akcie darowizny nie zaznaczono, że rodzice mają prawo mieszkać w nim aż po grób. Pytanie tylko, czy mogli spodziewać się, że ich dziecko im na to nie pozwoli?

Izabela Kuźnik,
Sławomir Rajch
fot.: Sławomir Rajch

”Starych drzew się nie przesadza”… ale można je wyciąć

$
0
0

Problem Kanosiów z Katarzynopola to nie kwestia prawa, ale sumienia. Nie ma wątpliwości co do stanu prawnego nieruchomości. Wiadomo, że to ich córka jest właścicielką domu, zabudowań gospodarczych i ziemi, którą na nią przepisali. I to ona decyduje kto i w jaki sposób może z tego majątku korzystać. Wątpliwości budzi jedynie aspekt moralny sprawy.
Trudno sobie wyobrazić sytuację, w której rodzona matka przepisuje nam ziemię i dom, a po latach chcemy, żeby się wyprowadziła, bo stała się niewygodna. Równie trudno uwierzyć, że można żądać od rodziców, którzy oddali nam swój majątek, odstępnego w kwocie 2400 zł miesięcznie za dom, który – delikatnie mówiąc – średnio nadaje się do zamieszkania.
Decyzja o pozbyciu się własnych rodziców z rodzinnego domu była skuteczna. Dziś Kanosiowie mieszkają już w Radoszewicach. Irena i jej mąż nie potrafią spać spokojnie, po tym jak zostali potraktowani przez własną córkę i jej wybranka. Niewykluczone, że ich córka również będzie cierpiała na bezsenność, gdy tylko odezwie się jej sumienie…
Wszak ”Starych drzew się nie przesadza”… ale można je wyciąć.
Sławomir Rajch
naczelny@kulisy.net

Viewing all 7000 articles
Browse latest View live